Rozdział 30. Problemy większe i mniejsze

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

― Jasna cholera ― skwitowałem krótko słowa babki. Nerwowo przeczesałem palcami włosy, teraz znowu całkowicie białe, po to, by nie wyróżniać się wśród mieszkańców zamku. Co prawda, szczerze wątpiliśmy, by goniec przybyły z tak zaufanego źródła mógł nas umyślnie zdradzić, jednak lepiej nie kusić losu. Nikt nie musiał wiedzieć o mojej obecności w twierdzy; wręcz przeciwnie. W końcu istniała możliwość wyciągnięcia z niego informacji siłą, a nawet jeśli nie, to nauczyłem się już, że praktycznie każdego da się przekupić. Trzeba tylko odpowiednio to rozegrać i wiedzieć, gdzie uderzyć, by przyniosło to pożądany efekt.

Zresztą z tego samego powodu jasna część naszej grupy starała się nie kręcić po zamku, a już na pewno unikać skrzydła, w którym wypoczywał przybysz. Na szczęście tego ranka, około ósmej, miał już wyruszyć w drogę powrotną. Miałem nadzieję, że dzięki temu bez większych opóźnień będziemy mogli wyjechać jakąś godzinę później, by nie tracić czasu.

Wiadomość, którą przywiózł posłaniec, ani trochę mi się nie spodobała. Zresztą z tego, co zauważyłem, babcia całkowicie podzielała moje odczucia. Przynajmniej na to wskazywała jej dość skwaszona mina i sposób, w jaki zbielałymi palcami ściskała kielich wypełniony winem.

Och, nie, żeby było mi w jakikolwiek sposób smutno z powodu śmierci Sermila. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że wręcz przeciwnie i tylko czysta przyzwoitość oraz pamięć, że to jednak ojciec mojego dobrego przyjaciela, powstrzymywały mnie przed otworzeniem wina oraz wzniesieniem toastu z tej okazji.

Tak, byłem całkiem usatysfakcjonowany takim obrotem spraw. Nie dość, że Idiahia sama zlikwidowała jednego ze swoich głównych sojuszników, to jeszcze wyręczyła mnie w tym obowiązku. Ze strategicznego punktu widzenia, zrobiła też sobie jeszcze większych wrogów w rodzinie lorda, szczególnie jego dzieciach, z czego za niecały rok Mil mógłby już spokojnie objąć stanowisko ojca. Do tego czasu, zgodnie z prawem, regencję obejmował jego najbliższy krewny, w tym przypadku, z tego, co wiedziałem, urząd ten należał się baronowej Lorele. Kobieta, co prawda, wraz z mężem miała zwierzchnictwo nad dość daleką, nadmorską prowincją, jednak mogli uczynić syna swoim namiestnikiem w odległym lennie i z jego pomocą bez większych problemów piastować oba stanowiska. Oczywiście moja jakże cudowna matka mogłaby wyznaczyć kogoś innego na ich miejsce, by zajął się należącym do młodszego Sermila obszarem do jego dorośnięcia, jednak szczerze wątpiłem, by nawet ona śmiała to zrobić. Wbrew wszelkim przekonaniom nie była władczynią absolutną, jej pozycja nadal należała do niepewnych, a ściąganie na siebie gniewu co potężniejszych osób w królestwie, to niezbyt dobry pomysł. Powiedziałbym, że wręcz beznadziejny, na tyle, by nawet ona się na to jeszcze nie odważyła.

W głębi serca cieszyłem się też, że obowiązek wydania wyroku nie spadł na mnie. Jasne było, że niezależnie od moich prywatnych sympatii nie mógłbym zapomnieć o jego udziale w spisku. Jednak miałem świadomość, że mimo czystej nienawiści do tego Syna Nocy wahałbym się tylko ze względu na Mila, który nie zasługiwał na stratę ojca, nawet takiego. Niby mógłbym darować życie lordowi, jednak wiedziałem, że niesprawiedliwe byłoby ukaranie go wygnaniem, na które skazałbym też innych, mających o wiele mniejszą rolę w zdradzie. Wtedy musiałbym zmniejszyć wyroki wszystkich, a to zapewne odebrane zostałoby jako słabość. Mało tego, szczerze wątpiłem, by Sermil kiedykolwiek się zrehabilitował i taka decyzja nie byłaby dla niego szansą na poprawę, a jedynie możliwością dalszego szkodzenia nie tylko mi, ale i sąsiednim państwom. Nie, nie widziałem możliwości innej, niż egzekucja, nawet jeśli coś kuło mnie w sercu na samą myśl o tym.

Poza tym może i Mil zrozumiałby, czemu podjąłem taką decyzję, a nawet oficjalnie ją popierał, jednak miałem pewność, że nasza przyjaźń skończyłaby się raz na zawsze. To był jego ojciec, a ja podpisałbym na niego wyrok śmierci. Słusznie czy nie, nie wyobrażałem sobie dalszego zadawania się z kimś, kto doprowadził do zgonu mojego krewnego, nawet jeśli zrobił to, ponieważ musiał i byłaby to sprawiedliwa kara. Prawdopodobnie nie potrafiłbym łatwo rozmawiać z kimś, kto w ten sposób pozbawiłby życia moją matkę, nawet jeżeli jej nienawidziłem i sam planowałem pozbyć się jej raz na zawsze. Po prostu... mama mojego Sermila zmarła dawno temu i wychowywał się tak naprawdę tylko z jednym rodzicem. Może i uważał, że go nie cierpi i bez przerwy się kłócili przez liczne różnice zdań, ale istniała między nimi jakaś więź i domyślałem się, że Mil gdzieś w głębi serca wciąż kochał ojca. Na Olfartich, ja sam wciąż bałem się, iż jeśli moja matula zacznie okazywać skruchę i sączyć mi do głowy te wszystkie miłe słowa, których byłem spragniony jako dziecko, wybaczyłbym jej wszystko, mimo że rozum cały czas podpowiadałby mi, że to pułapka. Miałem tylko nadzieję, że jeżeli z powodu uczuć zawaham się przed zrobieniem tego, co trzeba, ktoś walnie mnie w twarz na ocucenie i wybije z głowy wszelkie głupie pomysły.

Także, mimo że czułem się z tym dość niezręcznie, cieszyłem się, że to matula pozbyła się Sermila.

Jedyny większy problem leżał w tym, że najwyraźniej poczuła się zbyt bezpiecznie, pewna, że może wszystko i nikt jej nie powstrzyma. No, i przydałoby się złożyć jakoś kondolencje Milowi, nawet jeśli niezbyt szczere. To jednak planowałem zostawić babci, bo coś czułem, że młody raczej nie przyjąłby zbyt pozytywnie wściekle różowej kartki z wesołą sową i napisem „szczęśliwej drogi już czas", a jedynie na taką byłoby mnie stać.

― Idiahia pozwala sobie na zbyt wiele. ― Babka wyraziła moje niezbyt wesołe myśli na głos. ― Niedługo pomyśli, że może cały kraj powybijać bez konsekwencji! ― stwierdziła oburzona i wzięła spory łyk wina.

― O ile zakład, że już tak sądzi? ― rzuciłem ponuro, spoglądając na nią posępnym wzrokiem. ― To robi się coraz bardziej niebezpieczne ― dodałem dość ogólnie, jednak musiała coś dostrzec w mojej twarzy, bo od razu zrozumiała, co miałem na myśli.

― Poradzimy sobie. Nie śmie nas tknąć, a nawet jeśli spróbuje, zdołamy się ochronić. ― Uśmiechnęła się do mnie wyjątkowo łagodnie.

Pokiwałem głową bez przekonania. Liczyłem na to, że w razie poważnego niebezpieczeństwa ukryją się gdzieś, gdzie matka nie będzie mogła ich tak łatwo znaleźć. Miałem jednak nadzieję, że zanim do tego dojdzie, zdołamy pozbyć się tego przeklętego demona i pozbawić tę wariatkę większości mocy. Wtedy rzeczywiście jej szanse nie należałyby do zbyt wysokich.

— Może to wydarzenie sprawi, że reszta szlachty, nawet jeśli ze strachu wykona rozkazy, nie będzie patrzyła na nią tak przychylnie — zauważyłem dosyć obojętnym głosem. To dość prawdopodobne, ale istniała całkiem realna możliwość, że chęć wpływów i bogactw, które mogłaby obiecać im matka, okazałyby się silniejsze niż jakiekolwiek poczucie moralności oraz nieufność. Możliwe, że niektórzy zignorowaliby to, jak niezrównoważona była królowa i cieszyliby się przywilejami uzyskanymi za posłuszeństwo, ślepi na zło jej decyzji. Irytujące, ale musiałem wziąć to pod uwagę, w końcu nie wszyscy byli tak porządnymi Dziećmi Nocy, jak nasi znani już sojusznicy.

Ech, branie pod uwagę tylu różnych możliwości i opracowywanie planu działania przy wielu niewiadomych bywało męczące.

Chwilowo jednak najważniejsze było dotarcie do ciemnej świątyni i pozbycie się demona. I to jak najszybciej.

Dlatego też postanowiliśmy zrezygnować z, jakże kuszącego, jeszcze jednego dnia wypoczynku i wyruszyć dzisiaj, nawet jeśli z powodu niespodziewanego gościa ten wyjazd musiał się trochę opóźnić. Lepiej było przebyć nawet kilkadziesiąt mil przez pozostałe godziny, zamiast później pędzić, by nadrobić ten stracony czas, którego w zapasie zdecydowanie nie mieliśmy.

Aby mieć za sobą też kilka innych ważnych spraw, decydowałem się także na mały handel z babcią, chociaż chyba bardziej pasowałoby tutaj określenie wymiany lub zwyczajnego zastawu. W końcu potrzebowaliśmy pieniędzy na podróż, a i przydałby się jednak zapasowy koń, chociażby po to, by nie obciążać naszych ciężarem tych wszystkich zimowych ubrań, które po pokonaniu gór stałyby się całkowicie zbędne. Nieco szkoda byłoby je sprzedawać, poza tym mogłoby to zwrócić niepotrzebną uwagę miejscowych, a w Irwanii nikt takich nie nosił, nie mieli bowiem srogich zim. Prawdopodobnie zostawilibyśmy potem zwierzę, chociażby u rodziny Arwara, a przy okazji i mojej, a potem odebrali je w drodze powrotnej, ale nie zmieniało to faktu, że przydałby się nawet na te kilkaset kilometrów. Nie dość, że dalibyśmy radę poruszać się szybciej i odciążyli nieco resztę rumaków, to jeszcze nigdy nie wiadomo, czy nie okazałby się nagle niezbędny.

Ja za to wciąż miałem rzeczy zabrane od Mila, których szkoda byłoby się jednak zwyczajnie pozbywać gdzieś na granicy. Biżuterię zresztą planowałem zostawić u babki od początku; w końcu była to pamiątka po matce chłopaka i nie chciałem jej sprzedać jakiejś przypadkowej osobie. Poza tym mógłby tym obdarować potencjalną narzeczoną, czy co się jeszcze z tym robiło... Za to miałem możliwość uśmiechnięcia się ładnie do ulubionej przodkini i zastawienia całego tego dobytku za całkiem sporą sumę, którą po powrocie bez większych problemów bym zwrócił. Nawet jeśli z jakiegoś powodu tak by się nie stało, Mil zapewne zostałby poinformowany, gdzie może swoje rzeczy odebrać i jakoś by się z babcią dogadali.

Poza tym pieniądze były łatwiejsze do przewożenia niż paskudna, złota zastawa, którą mógłbym zgubić w jakiejś przepaści, oczywiście całkowitym przypadkiem, przez czystą nieuwagę. Nikt nie zauważyłby nawet jej braku. No, może poza wierzchowcem, nagle pozbawionym dodatkowego ciężaru i samym Milem, bo nastolatek niemal na pewno skrupulatnie sobie zanotował, co oddał „na rzecz państwa", by potem zgłosić się po stosowną sumę, zapewne z całkiem pokaźnym procentem. Nie było mowy, żebym mu na to tak łatwo pozwolił. Przyjaźń przyjaźnią, ale nie miałem zamiaru w jej ramach stracić połowy skarbca.

Wymieniliśmy z babcią jeszcze kilka nieznaczących zdań, wpatrzeni w buchające w kominku płomienie. Zapadła cisza, przerwana tylko dźwiękiem wybijającego siódmą zegara. Przydałoby się dokończyć pakowanie, jednak jakoś żadne z nas nie miało ochoty zakończyć tego spotkania.

Westchnąłem cicho, bijąc się z myślami. Była jedna sprawa, o której potrzebowałem porozmawiać, ale nie do końca wiedziałem, jak zacząć. No dobra, teoretycznie wiedziałem, ale jakoś słowa nie chciały mi przejść przez gardło i czułem się dość głupio na samo wyobrażenie tej rozmowy. Z trudem powstrzymałem instynktowną chęć bujania się na krześle. Zaraz bym usłyszał, że nogi w siedzeniu się poluzują, zrobię wgniecenia w podłodze i dodatkowo upadnę, przy okazji sobie coś łamiąc albo rozbijając.

― Wydusisz to z siebie w końcu, czy będziesz tak niszczył sobie te włosy? ― odezwała się nagle babcia i uniosła kpiąco brew.

Spojrzałem na trzymane w palcach pasmo i od razu je puściłem. Nawet nie zauważyłem, kiedy tam trafiło. Położyłem ręce na kolanach, mimowolnie ściskając materiał, wziąłem kilka głębokich oddechów, po czym w końcu wydusiłem, zanim zdążyłem zmienić zdanie:

― Babciu, bo ona mi się chyba podoba.

Miałem ochotę się walnąć w czoło. To zabrzmiało jeszcze bardziej głupio niż w myślach. Czułem się jak ostatni idiota, prawie jak Arwar w towarzystwie Tarii.

Babcia przez chwilę wyglądała, jakby z trudem powstrzymywała śmiech i jednocześnie zwyczajnie nie miała pojęcia, co powiedzieć. W końcu jednak pokręciła głową i sięgnęła po jakiś zeszyt.

― Który dzisiaj mamy? ― zapytała ku mojemu zaskoczeniu.

― Dwudziesty kwietnia ― odparłem automatycznie, marszcząc brwi z coraz większym niezrozumieniem, gdy ta zapisała coś w notesie i uśmiechnęła się z wyraźnym zadowoleniem.

― Trzynaście lat i dwa miesiące temu twój brat zadał bardzo podobne pytanie. Cóż, dodał jeszcze wcześniej, że ma ogromny problem i mówił tak szybko, że za pierwszym razem ledwo go zrozumiałam, ale niczego to nie zmienia. A jeszcze wcześniej z tym samym problemem przybiegł twój ojciec, nie chce mi się liczyć, kiedy to było... Za to doskonale pamiętam, jak próbował owijać w bawełnę. Więc nie patrz na mnie jak zając na wilka, przynajmniej od razu przeszedłeś do sedna, nawet jeżeli myślisz, że zabrzmiałeś jak głupiec. Chociaż trochę ci to zajęło. ― Ostatnie zdanie powiedziała bardziej do siebie, ale i tak ją usłyszałem. ― No, napij się jeszcze trochę i opowiadaj ― ogłosiła aż nazbyt wesoło i nalała sobie jeszcze trochę wina.

― Babciu, ja za dwie godziny wyjeżdżam, chcę być trzeźwy ― odparłem, chociaż wcale nie pogardziłbym kolejnym kubkiem.

― Więc napij się soku jabłkowego. ― Przysunęła w moją stronę inną butelkę. ― A teraz powiedz mi, skąd ci przyszł... albo nie, jestem w stanie się tego domyślić. ― Postukała palcami o blat biurka. ― Może inaczej. A co ci się dokładniej w niej podoba?

― Babciu... ― mruknąłem z lekkim rumieńcem i nalałem sobie tego soku. ― Wszystko ― odparłem w końcu. ― Charakter, chociaż czasem bym ją udusił. Poczucie humoru, błyskotliwy umysł ― wymieniałem powoli, chociaż wiedziałem, co chcę powiedzieć. Po prostu brakowało mi słów. ― Zawziętość, charyzma i zdecydowanie to, że potrafi postawić na swoim. ― Westchnąłem cicho i wziąłem łyk napoju. ― Ogólnie osobowość, jest zupełnie inna niż inne dziewczyny, które spotkałem. ― Oparłem policzek o dłoń i skrzyżowałem nogi w kostkach. ― Babciu, nie uśmiechaj się tak, bo naprawdę czuję się, jak głupiec!

― A cóż mogę poradzić na to, że aż tak przypominasz dziadka? ― zapytała z subtelnym chichotem i, zanim zdążyłem zareagować, pochyliła się, aby zmierzwić mi włosy.

Jęknąłem bardziej z przyzwyczajenia niż irytacji i ponownie wziąłem łyk soku.

― No i muszę przyznać, ładna jest ta twoja dziewczyna i całkiem mądra, choć trochę nieokiełznana, bardzo buntownicza ― zauważyła lekkim tonem, oparłszy się wygodniej o oparcie fotela. ― Przynajmniej mogę mieć pewność, że się tam nie nudzicie.

― Nie mogę się nie zgodzić ― przyznałem ze śmiechem, po czym przeczesałem palcami włosy.

― Próbowałabym ci dać jakieś rady, ale wydaje mi się, że całkiem dobrze sam sobie poradzisz, jeśli nie zaczniesz się jej nagle narzucać ― stwierdziła babcia zdecydowanie poważniej, po czym upiła wina. ― A przede wszystkim skup się na tym, żeby nie wpaść w żadne kłopoty. Po prostu uważaj na siebie ― poprosiła z cichym westchnieniem.

Wstałem i objąłem ją mocno.

― Będzie dobrze.

Pożegnałem się z babką i ruszyłem w stronę wyjścia. Było już wpół do ósmej, przydałoby się w końcu spakować. Musiałem się pospieszyć, żeby nie opóźniać wyjazdu.

Otworzyłem drzwi i prawie się cofnąłem, gdy praktycznie stanąłem twarzą w twarz z Arwarem.

― Co, znowu szukasz kuchni? ― zapytałem kpiąco, a kuzyn posłał mi w odpowiedzi ponure spojrzenie.

― Nie ― zamilkł na chwilę, po czym kontynuował, tym razem trochę ciszej: ― chciałem porozmawiać z twoją babcią.

― O? ― Uniosłem pytająco brwi, oparłszy się bokiem o próg.

― Kwestie historyczne ― wyjaśnił rycerz w dość zwięzły, jednak jasny sposób. Najwyraźniej postanowił rozwiać wszystkie możliwości co do wydarzeń sprzed wieku, a nigdzie nie dało się zrobić tego lepiej, niż u źródła.

Parsknąłem śmiechem, ale wyszedłem na korytarz, pozwalając mu wejść do środka.

― No, to miłego douczania się ― rzuciłem przez chichot i ruszyłem w stronę swojego pokoju.

Gdy tylko dotarłem do komnaty i zamknąłem drzwi, westchnąłem ze zmęczeniem. Usiadłem na krawędzi łóżka, po czym pozwoliłem spojrzeniu błądzić po pokoju. Nieco ciemniejsza od reszty sufitu plama przypominała niedźwiedzia, jednego z tych, które czasem można było spotkać podczas wędrówki po górskich lasach. Nie miałem ochoty praktycznie nic robić, ale wiedziałem, że przydałoby się zająć w końcu pakowaniem.

Z jękiem wstałem z miękkiego materaca i chwyciłem torbę, w której wciąż leżała większość bagaży.

Wziąłem głęboki oddech, po czym zrobiłem to, co przyszło mi do głowy jako pierwsze.

Bogini, kiedy się tego tyle zebrało?!, pomyślałem, spoglądając zdezorientowanym wzrokiem w leżące na łóżku rzeczy. Postanowiłem zwyczajnie wysypać wszystkie bagaże i zabrać ze sobą tylko te najpotrzebniejsze, bez których nie poradziłbym sobie zbyt dobrze podczas podróży. Resztę planowałem po prostu zostawić, w końcu to mój pokój, nawet jeśli ostatnio nie przebywałem w nim zbyt często i tylko ingerencja służby powstrzymała wnętrze od zatonięcia w kurzu.

Usiadłem na krześle i, oparłszy stopy na łączynie, przygarbiłem się nieco z łokciem opartym o kolano. Broda spoczywała na grzbiecie dłoni, gdy uparcie wpatrywałem się w stos przede mną, z nadzieją, że jakimś cudem przedmioty same posegregują się i zapakują tam, gdzie trzeba.

Czekały nas jakieś dwa, może trzy dni jazdy przez góry, by dotrzeć do granicy z Irwanią. Czyli nie opłacało się brać zbyt wielu cieplejszych ubrań, które na nic nie zdałyby się u naszych sąsiadów, a jedynie ciążyłyby podczas podróży i zajmowały miejsce potrzebne na coś innego.

Przygryzłem lekko wargę i w końcu chwyciłem kilka pozostałych mi fiolek z lekami, w tym z sogią dostaną od wyroczni. Dla bezpieczeństwa schowałem je między jakimiś koszulami, żeby przypadkiem się nie potłukły. Byłaby to zbyt dotkliwa strata, na którą nie mogłem sobie pozwolić.

Nie zastanawiałem się też nad wzięciem pieniędzy i noża, który leżał obok grzebienia, zakopany gdzieś między innymi, zdecydowanie mniej przydatnymi przedmiotami.

Co do reszty... Tak, zdecydowanie czekało mnie nieco bardziej lub mniej poważnych dylematów.

✽✽✽

― Och, zaczęło padać ― stwierdził oczywisty fakt Ronul. Od razu też skulił się nieco, gdy padło na niego pięć par morderczych spojrzeń.

― No naprawdę? ― wycedziła Darelia i skrzywiła się, gdy kropla wody rozprysnęła się na jej nosie. ― Nie zauważyliśmy. ― Naciągnęła kaptur niżej na twarz i skierowała zirytowany wzrok ku niebu, gdzie tylko kilka promieni słońca z trudem przebijało się przez gęstą warstwę chmur.

― Czy musi tak padać? ― mruknął Arwar, nie kryjąc niezadowolenia z powodu ponurej pogody.

― Czy możesz nie zadawać głupich pytań? ― rzucił w odpowiedzi Mir, wyjątkowo przez tę nieprzyjemną aurę ponury. Zwierzołak mocniej owinął płaszczem na tyle, jak bardzo mógł, jednocześnie trzymając wodze Mglistego Cienia.

― Nie ma głupich pytań, są tylko głupie odpowiedzi ― rzucił od niechcenia krasnolud.

― Powiedz to mojemu nauczycielowi! ― odparł natychmiast Firmil i, stwierdziwszy, że droga jest wystarczająco szeroka, rozłożył sobie nad głową skrzydła. Nie padało na tyle, by całkowicie przemokły, a on naprawdę nie miał zamiaru podróżować w całkowicie wilgotnym ubraniu.

― Podziel się! ― zażądała natychmiast Darelia i szybko podjechała do niego. ― No, od razu lepiej ― stwierdziła i uśmiechnęła się złośliwie do reszty, szczególnie dużą uwagę poświęcając przy tym Arwarowi.

Rycerz zamrugał kilka razy z niezrozumieniem, zanim w końcu otrzeźwiał.

― N..nie jest ci czasem zimno? ― odezwał się do Tarii na tyle niezręcznie, że z tyłu dało się dosłyszeć parsknięcie Mira, a Firmil ukrył twarz w dłoni, mrucząc coś z wyjątkowym zażenowaniem.

― Ja pierniczę ― westchnęła cichutko elfka, jasno wyrażając tym samym swoje zdanie.

Ronul za to wzniósł oczy ku niebu, jakby prosił bogów o pomoc dla przyjaciela.

Taria spojrzała na Arwara z dezorientacją.

― Nie, jest mi całkiem ciepło w tym kożuchu ― odparła i przyjrzała mu się krytycznie. ― Ale tobie już całe policzki poczerwieniały, powinieneś się bardziej zakryć ― stwierdziła niewinnym tonem, który sprawił, że książę jeszcze bardziej poczerwieniał. Mrugnęła do niego zawadiacko.

― Skoro tak mówisz ― odpowiedział ten tak, jakby nie wiedział, co ze sobą zrobić. Gdzieś z tyłu zawtórowało temu ciężkie westchnienie.

Jechali już od kilku godzin i praktycznie dotarli do przełęczy, którą wcześniej młodzieńcy sprawdzali. Niedawno minęło południe i chmury, od ranka szarzejące gdzieś na zachodzie, zakryły całe niebo, ciężkie od powoli padającego deszczu, zbyt małego, by całkowicie przemoknąć, ale wywołujące w ubraniach nieprzyjemną wilgoć. Ta pogoda podkreślała tylko i tak intensywny zapach igliwia i skał, tak charakterystyczny dla gór. Gdzieś po bokach dało się dostrzec resztki powoli topniejącego śniegu, wciąż utrzymującego się uparcie na okolicznych szczytach. Sosny i coraz liczniejsze drzewa liściaste pochylały pokryte wodą gałęzie ku ziemi jakby zmęczone jej niemal nieodczuwalnym ciężarem. Co jakiś czas można było usłyszeć dźwięk rozbijających się o kamień kropel, które puszczały liście i igły, nie mogąc się na nich już dłużej utrzymać. Choć nie była to przyjemna pogoda, całość miała w sobie pewien nieodparty, nieokiełznany urok, który potrafił oczarować nawet najbardziej marudnego, jeśli tylko zwolnił na chwilę, by rozejrzeć się po krętym trakcie, zieleni pełnych zwierzyny lasów i stromych stokach gór, których wierzchołki wydawały się szarpać co niższe chmury.

Było trochę chłodno, jednak niezbyt wietrznie, przez co słyszało się tylko cichy szum połączony od czasu do czasu ze śpiewem ptaków w koronach drzew lub szelestem krzewów, gdy gdzieś w pobliżu przemknęło spłoszone rozmowami drużyny zwierzę. W górze dało się dostrzec zataczające koła sokoły, od razu kojarzące się z twierdzą byłej władczyni Elionu, choć przecież wiele tych ptaków żyło w kraju na wolności i ich widok nie był niczym nadzwyczajnym.

Taria zrównała konia z Ronulem i zaczęła cichutko z nim rozmawiać, na tyle, by nikt inny ich nie usłyszał. Nie robiła tego zbyt często, ale nikt nie zainteresował się jej nieco niezwykłym zachowaniem, w końcu wszyscy się przyjaźnili i takie konwersacje należały do całkiem normalnych. Zresztą pozostali również zajęli się własnymi dyskusjami. Mir i Arwar zażarcie o czymś rozprawiali, gestykulując żywo na tyle, na ile mogli z trzymanymi w rękach wodzami bez obawy, że ich konie uznają to za sygnał do zatrzymania się lub skręcenia wprost do jakiejś przepaści. Od strony Firmila i Darelii dało się co jakiś czas usłyszeć wybuchy dźwięcznych śmiechów obojga, a ich głosy cichły na moment tylko wtedy, gdy docierali do jakiegoś rozstaju i mag musiał się zastanowić, którą drogę wybrać tym razem.

W pewnym momencie Syn Nocy odwrócił się jednak gwałtownie, gdy poczuł, jak coś uderza go w plecy. Otrzepał gwałtownie pelerynę, z której zaczęły zsuwać się drobinki śniegu.

― Który to? ― zapytał wyjątkowo jak na niego groźnie, wodząc spojrzeniem między swoim kuzynem a zwierzołakiem.

Arwar i Mir jednocześnie wskazali siebie wzajemnie, najwyraźniej uznawszy, że lepiej będzie zgonić winę na tego drugiego. Wydawało się, że zaraz zaczną się kłócić, czyj to był pomysł, ale ciemny nie miał zamiaru prowadzić dochodzenia o taką błahostkę. Ruszył lekko ręką i z powietrza na obydwu Irwańczyków runęła gruba warstwa śniegu.

Ci zaczęli prychać i gwałtownie otrzepywać się z zimnego puchu przy akompaniamencie śmiechu reszty drużyny, wyraźnie rozbawionej finałem tego zdarzenia.

― Żeście się popisali inteligencją ― stwierdziła Darelia tak, jakby nie do końca wierzyła w to, że jaśni młodzieńcy naprawdę wpadli na taki pomysł.

Arwar otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale zamiast tego zaczął pluć śniegiem, który przy ruchu wpadł mu do ust.

― Cholera ― mruknął, wycierając mroźną wodę z twarzy. ― Już się nie zakładam ― dodał bardziej do siebie, ale reszta i tak go usłyszała.

― I to niby ja jestem uzależniony od hazardu ― skomentował to sucho Ronul i pokręcił głową jakby z rezygnacją.

― To był jego pomysł! ― jęknął rycerz niczym pięcioletnie dziecko, dźgając palcem przyjaciela w klatkę piersiową.

― A ty się zgodziłeś! ― odparł Mir obronnym tonem i wbił rycerzowi łokieć w żebra tak, że tamten skrzywił się z bólu.

― Ile wy macie lat? ― zapytała Darelia tak, jakby mówiła do malutkich dzieci. ― Cztery? Pięć?

― Trzy i pół ― odpowiedziała za nich Taria wywołując tym samym chichot wszystkich, poza dwójką, do której skierowane było pytanie.

― Śmiejcie się, śmiejcie ― mruczeli pod nosem ponuro, powodując jeszcze większą wesołość u pozostałych.

Firmil potrząsnął rozbawiony głową.

― Następnym razem po prostu powiedzcie, że chcecie mieć bitwę na śnieżki ― rzucił, a młodzieńcy aż się skrzywili na myśl o tego typu rozrywce przeciwko magowi.

― Ja się piszę, jak tylko będziemy mieli chwilę wytchnienia ― ogłosiła za to Taria, wyraźnie pozytywnie nastawiona do takiej zabawy. Zresztą nie tylko jej ten pomysł wydawał się spodobać, Ronul bowiem również zgłosił chęć udziału w zabawie, gdy tylko do niej dojdzie, a szeroki uśmiech na twarzy Darelii mówił sam za siebie.

― Wariaci ― skwitował to krótko Mir i ponownie skupił się na jeździe.

Jechali tak do wieczora, od czasu do czasu wdając się w ożywione dyskusje, chociażby wtedy, gdy udało im się dostrzec gdzieś w oddali spacerującego między drzewami rysia. W końcu zdecydowali o rozbiciu obozu na jednej z większych polan, dość blisko drogi. Zostały może ze dwie godziny do zachodu, nie opłacało im się dalej podróżować w takich warunkach. Słońce wisiało już nisko nad widocznym między górami horyzontem. Niebo całe pokryte było różem i złotem, powoli przechodzącymi w fiolet oraz granat, niechybne zwiastuny zbliżającej się nieuchronnie nocy.

Firmil i Mir zajęli się rozbijaniem obozu, stwierdziwszy, że najlepiej będzie użyć niedużych namiotów, które udało im się zabrać, gdy dołączył do nich nie jeden, a aż trzy eliońske luzaki, silne i krępe, doskonałe do dalekich podróży. Wszystkie jechały grzecznie za Idlil, doskonale wyszkolone, by bezwzględnie wykonywać jej rozkazy. Mimo to przywiązano je dość lekko do długiego sznura, który zamiennie trafiał w ręce każdego z drużyny, by nie ryzykować, że jakimś cudem zwierzęta uciekną.

Najada skupiła się na szykowaniu kolacji, a Darelia zajęła się końmi, które wyjątkowo sprawnie rozsiodłała i zaczęła oczyszczać, z wyjątkiem klaczy Fira luźno przywiązane do drzew. Arwar zaoferował się za to do pójścia po opał, na co wszyscy bez zastanowienia przystanęli.

Gdy tylko rycerz wstał, Taria posłała Ronulowi znaczące spojrzenie. Krasnolud natychmiast zerwał się ze swojego koca, który leżał w pobliżu bagaży.

― Pójdę z tobą! ― ogłosił z wyjątkowym entuzjazmem, jakby bardzo mu na tym zależało. ― W końcu nie chcemy, żebyś się przypadkiem zgubił, zajęty zbieraniem chrustu ― wyjaśnił od razu, poprawiając kożuch, po czym uśmiechnął się szeroko do przyjaciela.

Arwar spojrzał na niego ze zdziwieniem i chyba nawet lekkim niedowierzaniem, ale wzruszył jedynie ramionami. Najwyraźniej stwierdził, że przyda mu się pomoc w nieznanym lesie, nawet jeśli to miało być tylko zbieranie opału, które mogło potrwać może z pół godziny.

Gdy tylko Ronul wraz z księciem zniknęli między drzewami, najada spojrzała na pozostałych, którzy w międzyczasie już kończyli swoje zajęcia, i wzięła głęboki oddech, opierając dłonie na biodrach.

— Potrzebuję waszej pomocy ― ogłosiła z wyjątkową zawziętością.

Mir bez wahania odłożył pozostałe fragmenty stelażu, a Firmil szybko skończył mocować materiał. Obydwaj przerwali cichą rozmowę, którą dotychczas prowadzili, i odwrócili się w stronę przyjaciółki.

Darelia ostrożnie położyła obok siebie osełkę od ostrzonego właśnie miecza i schowała broń do pochwy.

Cała trójka spojrzała na dziewczynę pytająco.

— Co jest? — odezwała się elfka z wyraźnym zdziwieniem. Reszta poparła ją w milczeniu, jednak gdy nie uzyskali odpowiedzi, zwierzołak po chwili zabrał głos:

— O co chodzi? ― zapytał wyjątkowo miękkim tonem, który sprawiał, że wręcz chciało mu się zwierzać ze wszystkich swoich tajemnic.

— Co robię nie tak? — rzuciła po prostu Taria, szokując tym samym resztę drużyny.

— Wybacz, ale chyba nie rozumiem — powiedział powoli i niezbyt pewnie Firmil. Jego oczy rozszerzyły się odrobinę, gdy próbował pojąć, co ma na myśli najada.

— Nie tylko ty — mruknęła zgodnie Darelia.

— Dlaczego Arwar nie zwraca na mnie żadnej uwagi?! — wyrzuciła z siebie z frustracją najada. Tupnęła przy tym wściekle nogą i załamała ręce w dość dramatycznym geście, jasno wyrażając tym samym, co o tym sądzi.

Pozostali spojrzeli po sobie, po czym, ku zdziwieniu dziewczyny, zaczęli zgodnie się śmiać.

— Tariś, skarbie, to nie z tobą jest coś nie tak, tylko mój kuzyn jest romantyczny niczym stary wóz konny — ogłosił dosadnie Fir, gdy w końcu odzyskał możliwość mowy.

— On się ze swoim koniem na pewność siebie wobec kobiet zamienił — poparł go Mir, kręcąc z rozbawieniem głową. Oparł się o pobliskie drzewo, trzymając się za brzuch od chichotu, który co jakiś czas wyrywał mu się z gardła.

— To był marny interes. — Darelia przysiadła na szerokim pniu uciętego kiedyś drzewa.

— Czy ja mam mu na kartce napisać, że mi się podoba, a potem to pod nos podstawić?! — jęknęła w odpowiedzi Taria. Zaczęła przechadzać się po polanie, cały czas gwałtownie gestykulując rękoma. — Może ja mu się mam oświadczyć?! — krzyknęła wręcz, strasząc tym siedzące na najbliższych drzewach ptaki.

— Firmil, czy ty to słyszysz? — odezwała się w odpowiedzi na to stwierdzenie Darelia, wcześniej w milczeniu słuchająca coraz bardziej rozdrażnionego przemówienia przyjaciółki. — Myślisz o tym samym, co ja?

— Czy mi się wydaje, czy Taria chce zepsuć nasze plany? — zapytał mag, przykucnąwszy obok elfki.

— Musimy się pospieszyć z tymi dziećmi, jeśli chcemy się do ich ślubu dorobić prawnuków.

— Ale może jednak najpierw zorganizujemy normalny ślub? — zaproponował chłopak, ignorując pełne niezrozumienia spojrzenia Mira i Tarii, którzy nie mieli pojęcia, o czym ich towarzysze mówili. — Taki z gośćmi i hucznym weselem? I na tyle trzeźwym mną, żebym wszystko pamiętał?

― Tak, to zdecydowanie — zgodziła się elfka. — Wstyd mi, że nie pamiętasz naszych jakże pięknych zaślubin. A potem pomyślmy o dziecku. Albo przygarnijmy coś.

― Może ty najpierw nazwij swojego konia? — sarknął Syn Nocy na jej propozycję.

― Hmm. ― Darelia zamyśliła się przez chwilę. ― Możemy nazwać go razem, to będzie idealny krok do przodu — ogłosiła, kiwając przy tym głową z mądrą miną.

― I co, uznamy go za dziecko? — prychnął mag. — Czy ty sądzisz, że oddam tron twojemu koniowi? — Uniósł kpiąco brew.

― Przepraszam, a co ci nie pasuje w naszym dziecku? — Dziewczyna zareagowała udawanym oburzeniem. — Jestem pewna, że mój synuś będzie idealnym królem. Na pewno lepszym niż twoja matka.

― Każdy jest lepszy niż moja matka — stwierdził Fir dosadnie.

— No właśnie. A teraz skup się, musimy nazwać nasze dziecko. Poza tym może on jest zmiennokształtny i tylko udaje konia?

— Taria, zostałaś ciotką — westchnął ponuro Firmil, po czym spojrzał na bezimiennego jeszcze konia, skubiącego powoli trawę. ― To ty zapisujesz go do szkoły, nie ja ― zwrócił się do elfki.

— Dar, on z pewnością nie jest zmiennokształtny ― powiedział za to Mir, również uważnie obserwujący zwierzę. ― To koń.

W odpowiedzi rumak zarżał głośno i potrząsnął czarną grzywą, spoglądając na nich z ciekawością ciemnymi oczami.

― A ty jesteś jeleniem.

Zwierzołak otworzył już usta, żeby odpowiedzieć, ale machnął ręką i stwierdził najwyraźniej, że nie ma co wdawać się w dyskusję z przyjaciółką.

― To jak go nazwiemy? ― rzuciła tymczasem Darelia, klaszcząc w ręce.

— Brunhilde? ― odparł Eliończyk bez większego entuzjazmu, jakby wcale nie widziało mu się tak wczesne ojcostwo, w dodatku nad wierzchowcem, ale nie umiał odmówić dziewczynie.

― Fir, to jest imię dla dziewczynki ― uświadomiła go Taria z rozbawieniem.

― Serio? ― Zdziwił się młodzieniec. Spojrzał po pozostałych, ale ci pokiwali zgodnie głowami.

― Tak, serio ― stwierdziła elfka. ― Może Relian?

― Dari, mój przodek miał tak na imię ― oświecił ją Firmil bez większego zastanowienia, krzywiąc się przy tym wymownie. ― Nie nazwiesz konia po moim przodku.

― Arwar? ― wysunął żartobliwie swoją propozycję Mir, a reszta aż parsknęła, wyobraziwszy to sobie.

― I co, będziemy wołać Arwar jeden i Arwar dwa? ― wydusiła najada, która zaczęła kroić warzywa na kolację. ― Nie ma opcji, zgłaszam sprzeciw.

― Fafik?

― Firmil, to jest nasze dziecię, a nie jakiś pies! ― Darelia trzepnęła Syna Nocy w głowę. ― Może Mirosław?

― Miros... ― Fir wziął głęboki oddech i powoli spróbował powtórzyć imię po towarzyszce. ― Miroslaw? Mirosliaw? ― Wydawało się, że chłopak zaraz sobie połamie język, co dość jasno pokazało reszcie, że najwyraźniej w jego języku nie istniała litera „ł".

― Nie, Mirosław. Ł, mój drogi, ł. No, powtórz, łyyyy. ― Darelia mówiła tonem, którego zazwyczaj używa się wobec małych dzieci.

Chłopak prychnął cicho, ale wyjątkowo uparcie przystąpił do prób poprawnego wymówienia nowego imienia konia, przerywanych co jakiś czas przez kilka barwnych przekleństw, mruczanych pod nosem nad wyraz emocjonalnie, jakby włożył w nie całe serce. Trwało to dobre kilka minut i stało się swoistym kabaretem dla pozostałych, ale w końcu mu się to udało, nawet jeśli trochę nieczysto.

― Brawo! ― Elfka zaklaskała i mocno go przytuliła, a mag nieco niezręcznie odwzajemnił uścisk. ― No, a teraz postarajmy się wszyscy przemówić w wolnych chwilach do rozumu Arwarowi.

― A jak nie, to rzeczywiście mu się oświadcz, czy coś. ― Mir powrócił do rozkładania namiotów. ― Ale postaram się z nim pogadać, w końcu nie może nie przyjąć rad od kogoś tak obeznanego w kobietach!

― Dlatego, że w każdej się zakochujesz? ― parsknęła Darelia, jednak bez większej złośliwości.

― Nie moja wina, że każda jest dla mnie najpiękniejsza!

― Ja też z nim porozmawiam, chociaż nie wiem, ile to da ― obiecał najadzie Firmil, a dziewczyna uśmiechnęła się szeroko, gdy przyjaciele postanowili ją wesprzeć. ― A w międzyczasie pomogę ci szukać pierścienia.

Porozmawiali jeszcze chwilę, aż w końcu dostrzegli wychodzących spomiędzy drzew Arwara i Ronula, obładowanych drewnem tak, że ledwo było ich widać. Wyglądało to prawie tak, jakby krasnolud specjalnie chodził z rycerzem jak najdłużej i kazał mu zebrać każdy, nawet najmniejszy patyczek. Zresztą, gdy tylko odłożyli opał, spojrzeli po sobie z Tarią znacząco, a dziewczyna pokiwała lekko głową.

✽✽✽

Większość osób nie zdawała sobie sprawy z tego, jak mściwy potrafił być. Widzieli tylko energiczną, nieco beztroską naturę, piękną twarz oraz wysokie stanowisko. No i oczywiście talent, który już sam w sobie powinien dać do myślenia. Jednak zamiast tego wszyscy zachwycali się tym, do jak niecodziennych się zaliczał, zamiast zastanowić się, jak mógł go wykorzystać.

Nikt by nie zauważył, że cienie w kątach komnaty zrobiły się wręcz nieprzeniknione, gdy kruk wylądował na parapecie. Czarnym okiem obserwował, jak jedna z dam towarzyszących dyga z gracją, po czym opuszcza pomieszczenie, zostawiając ją samą.

Obiecał, że jej nie zabije, ale nikt mu nie zabronił kontynuować gry. Poza tym zrobiła się zbyt pewna siebie. Najwyższy czas przypomnieć jej, że nie jest wszechpotężna.

Noc za oknem, dotychczas rozgwieżdżona, zrobiła się całkowicie czarna, jakby odcięto wszelkie światło. Płomień świecy zaczął migotać, zwracając tym samym uwagę kobiety. Wstała i podeszła do niego, po czym poruszyła lekko palcem. Nie na wiele się to jednak zdało; nie sprawiło, że ogień stał się wysoki i spokojny. Zmarszczyła brwi i rozejrzała się po komnacie, jednak nie znalazła niczego niepokojącego. Cienie w oknie pochłonęły całkowicie kruka, obserwującego ją z rozbawieniem. Ścisnęła mocniej materiał krwistoczerwonej sukni, wzięła głęboki oddech i wzruszyła ramionami, najwyraźniej uznawszy, że to nic takiego. Podeszła do lustra i uśmiechnęła się, przeczesując palcami włosy.

Wtedy wszystkie szkła w pokoju eksplodowały z przerażającym trzaskiem.

Rękoma zakryła twarz, w ostatniej chwili odskakując, tak, że tylko drobne odłamki poraniły jej alabastrową skórę, znacząc ją szkarłatną posoką. Stojące w butelkach na półce wino wylało się na śnieżnobiałe skrzydła, tworząc na nich krwiste plamy.

Potknęła się o stół i z trudem utrzymała równowagę, chwyciwszy się krzesła. Syknęła, gdy ścisnęła je poranioną dłonią. Jej oddech stał się płytki i nierówny, jakby zaraz miała spanikować. Szkło trzaskało i chrzęszczało pod jej stopami, gdy nawet odrobinkę się ruszyła.

Przełknęła z trudem ślinę, drżąc na całym ciele.

Czekała, aż nieznana siła znowu zaatakuje. Nawet jej mistrz nie wiedział, czym ona była. Nie lubił tego dziwnego bytu; wydawali się zbyt podobni. To ją przerażało. Nie mogła powstrzymać tego wroga, nie wystarczyło uciąć głowy jakiemuś podrzędnemu szlachcicowi albo zrównać z ziemią wioski.

Jednak w komnacie panowała całkowita cisza, przerywana tylko jej przyspieszonym oddechem i biciem serca, które próbowało wyrwać się z piersi.

Czekała kilka godzin, jednak nic się nie działo.

Czekała całą noc, a rankiem wrzasnęła na jedną ze służących, by posprzątała ten bałagan. Wyszła, wciąż nerwowo oglądając się za siebie.

Wciąż panował niepokojący spokój.

Za to gdzieś w odległej części miasta rozbrzmiewał głośny, niepohamowany śmiech, gdy Mertaniel z szerokim uśmiechem usiadł na jednym z licznych dachów i skierował wzrok ku pełnemu gwiazd niebu, na którym pełnia księżyca nadawała czarnemu firmamentowi głęboko niebieską, przyjemną dla oka barwę.



❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦

Pozwoliłam sobie wrzucić w mediach, jak wyglądałoby kupowanie karty kondolencyjnej z okazji śmierci Sermila, gdyby Almadia nie wzięła tego na siebie. Ci, którzy zaglądają do artbooka, już to znają, ale reszta nie, więc proszę XD. W  tymżeartbooku jest zresztą wersja kartki, którą wykonałby sam Fir, jako że nie ma dostępu do sklepu XD

A teraz nieco poważniej, tak, znowu opublikowałam rozdział, czyżby cud? Nie, po prostu postanowiłam sobie, że postaram się napisać jeden na tydzień, góra dwa  i przez to siedzę codziennie przy tekście, zamiast robić sobie kilkudniową przerwę, gdy mi nie idzie. Co najwyżej pięćset słów ląduje w koszu, jak ostatnio.

Ten rozdział jest jeszcze dość lekki, ale moi drodzy, ruszamy do Irwanii, będzie się działo! Znaczy, spokojnie, przed nami jeszcze sporo lekkich scen, ale nie ukrywam, że będzie się robić coraz poważniej.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro