Rozdział 33. Pęknięcie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Bodźce zaczęły docierać do mojego umysłu powoli, stopniowo. Najpierw, wciąż zanurzony w niebycie, poczułem ciepło. Otulało mnie niczym kokon, przenikało do samych kości i sprawiało, że niczego nie pragnąłem bardziej niż pozostania w błogiej nieświadomości, z dala od zbyt znanego chłodu.

Po kilku chwilach zacząłem wychwytywać pojedyncze dźwięki. Ciche, znajome trzaski unosiły się gdzieś na granicy świadomości, połączone z niejednostajnymi szumami i bulgotaniem różnego rodzaju. Potem dołączyło do nich pohukiwanie i jednostajne cykanie. Wciągnąłem głęboko przesiąknięte zapachem sosnowego dymu powietrze i jęknąłem cicho, powoli otwierając niechętnie ku temu oczy. Zamrugałem kilka razy, przyzwyczajając się do zmroku. Nade mną rozciągało się atramentowe niebo pokryte tysiącami mrugających gwiazd, od czasu do czasu przysłanianych przez puszyste obłoki w odcieniach głębokich szarości. Dostrzegłem cienki sierp księżyca między gałęziami drzew. To ich liście szeleściły w ten uspokajający sposób.

Uniosłem się lekko na łokciu i rozejrzałem dookoła. Między zaroślami błyszczała i bielała w srebrzystym świetle tafla płynącej wartko wody. Ognisko trzaskało cicho, a ogień w nim płonął wysoko. Płomienie tylko czasem poruszały się lekko w rytm wiatru, zdradzając tym samym, że nie zgasłyby w najbliższym czasie. Jasny dym unosił się ku górze i rozpływał w powietrzu, pozostawiając po sobie tylko charakterystyczną woń niemożliwą do pomylenia z niczym innym.

Między płomieniami dostrzegłem doskonale znaną drobną sylwetkę. Czyli natrafiłem na wartę Tarii... Usiadłem z cichym trzaskiem obolałych jeszcze nieco kości i zacząłem wyplątywać się ze szczelnego uścisku koców, którymi zostałem otoczony. Ciekawe, kto wpadł na taki pomysł. Przecież nie zmarzłbym, gdyby dali tylko jeden, standardowy. Zamiast tego do złudzenia przypominałem olbrzymią larwę zamkniętą w grubym kokonie.

— W skali od jeden do dziesięciu, jak bardzo blisko byłem przyprawienia was o zawał? — odezwałem się na tyle cicho, żeby nie obudzić otaczających mnie przyjaciół, głęboko śpiących.

— Mnie, Darelię i Arwara zapewne gdzieś w pobliżu ósemki — odpowiedziała najada wyjątkowo spokojnie, chociaż na dźwięk mojego głosu drgnęła z zaskoczenia. — Za resztę nie odpowiadam. — Dorzuciła do ogniska gałąź, a kilka płomieni wystrzeliło w górę.

— Przecież nie miałem zamiaru tam naprawdę umierać, musiałem tylko odpocząć. — Przewróciłem oczami i zignorowałem pełną powątpiewania minę Tarii. — Działo się coś ciekawego? — zapytałem, niecierpliwie odrzucając koce na bok. Zostawiłem tylko jeden i owinięty nim podszedłem do dziewczyny.

Ta zastanowiła się przez moment i popatrzyła na mnie z czymś, co niepokojąco przypominało zmartwienie.

— A ta krew to tylko dla ozdoby? — syknęła z niezadowoleniem i zamilkła na dłuższą chwilę. — Darelia uderzyła Mira — powiedziała w końcu.

Westchnąłem na pierwszą część jej wypowiedzi i zmarszczyłem brwi na drugą. A żeby to pierwszy raz, przecież oni ciągle się sprzeczali lub bili. Znaczy, ostatnio znacznie mniej, ale nadal nie było to jakieś wielkie wydarzenie.

— Ta krew to po to, żebym tam nie padł przez taką ilość złej aury, którą emanowało to goniące nas paskudztwo — wyjaśniłem jak najprościej. Owszem, może i byłem Synem Nocy, ale moja magia nie miała nic wspólnego z ciemnością ani tym bardziej ze złem. Dlatego przebywanie w pobliżu narażało mnie na zatrucie się tą nieprzyjemną esencją, a to nie należało do przyjemnych uczuć. Zresztą wciąż odczuwałem tego skutki w postaci pulsowania gdzieś z tyłu głowy, na szczęście na tyle słabego, by dało się je zignorować. — A czy czasem Darelia nie ma w zwyczaju bicia innych?

— Potem musisz mi to dokładniej wyjaśnić... — mruknęła Taria i spojrzała mimowolnie w stronę śpiącej spokojnie elfki. — Nie, nie w ten sposób. Ona go uderzyła, do tej pory ma siniaka i przy okazji polało się nieco krwi.

— No dobrze... A czemu ją wzięło tak na bicie?

— Cóż — najada się zawahała — możliwe, że Mir zasugerował, że specjalnie pozostawałeś nieprzytomny i musieliśmy sobie radzić sami... — Spojrzała na mnie przepraszająco i rozłożyła bezradnie ręce.

— Każdy ma prawo do własnego zdania — stwierdziłem jedynie, ale obiecałem sobie, że ja to zapamiętam. Niech się czasem zwierzołak nie zdziwi, jeśli zachoruje i mu odmówię pomocy, bo na pewno specjalnie do tego doprowadził. Ja mu tego tak łatwo nie daruję. Nie ma opcji.

— Zostawisz to tak? — zapytała ostrożnie Taria, spoglądając na mnie czujnie, jakby tylko czekała na reakcję. Możliwe, że oceniała już straty w drużynie i koszty, które moglibyśmy przez to ponieść. No, ewentualnie liczyła na nowe futro z jelenia, bo nie wydawała się aprobować zachowania towarzysza.

— To, że każdy ma prawo do własnego zdania, nie oznacza, że się nie zemszczę — przyznałem beztrosko. — Ale chwilowo to zignoruję, w końcu oficjalnie nic nie wiem. Poza tym jestem ponad takie bezpodstawne oskarżenia. — Przesadnie zadarłem brodę i zrobiłem najdumniejszą minę, na jaką było mnie stać. Miałem całkowitą pewność, że wyglądało to komicznie, a chichot dziewczyny dodatkowo utwierdził mnie w tym przekonaniu.

Z trudem stłumiła ziewnięcie i spojrzała na niebo. Było około czwartej, więc najwyraźniej przypadała jej ostatnia warta, jedna z najbardziej męczących. Chciało się jedynie owinąć kocem i w końcu wrócić do snu, a zamiast tego niechętnie czekało się do świtu, by obudzić resztę i ruszyć w dalszą drogę. Niezbyt motywująca perspektywa dla zmęczonego wartownika.

Przysiadłem bliżej ogniska i wrzuciłem w płomienie jedną z gałązek. Ta natychmiast zaczęła obracać się w proch. Nie odczuwałem większego znużenia, dlatego postanowiłem, że dotrzymam towarzystwa Tarii, żeby nie musiała jednocześnie pilnować ogniska i obserwować okolicy. Rozmawialiśmy cicho na dość nieznaczące tematy, które nie przeszkadzały zbytnio w innych zadaniach. Zresztą czasem dobrze było pomówić o czymś lekkim, co nie prowadziło do głębokich przemyśleń lub nie poruszało trudnych dla nas, męczących psychicznie kwestii.

W końcu, około piątej, zaproponowałem, że pójdę po wodę. Miałem ochotę rozprostować kości i przejść się wśród wysokich, w półmroku wciąż niemal czarnych drzew, których gałęzie poruszały się delikatnie w rytm wiatru. Cichy szum liści połączony z odgłosami pobliskiej rzeki należał do wyjątkowo kojących dźwięków. Trawa szeleściła pod moimi stopami, gdy niespiesznie, z przyzwyczajenia nucąc pod nosem, kierowałem się ku celowi. Mimo to instynktownie trzymałem dłoń w pobliżu broni, choć podświadomie nie wyczuwałem żadnego niebezpieczeństwa. Przezorny zawsze ubezpieczony.

Z tego samego powodu nie rezygnowałem całkowicie z czujności, choć natura kusiła, by przystanąć i zamknąć na moment oczy oraz wsłuchać się w relaksujące odgłosy przyrody. Nawet szarzejące powoli niebo nie zdawało się tak ponure jak zazwyczaj, gdy to miało się ochotę patrzeć wszędzie, tylko nie na nie. Z przyjemnością przeciągnąłem się i rozprostowałem skrzydła z niegłośnym szelestem piór. Ciągle się do nich przyzwyczajałem, chociaż momentami już zapominałem, że istnieją i uznawałem je za coś całkowicie normalnego. Często jednak wciąż odczuwałem pewną niezręczność przez ich obecność i wiedziałem, że jeszcze trochę czasu minie, nim poczuję się z nimi całkowicie wygodnie.

Nabrałem wody do garnka i wróciłem do obozowiska. Taria kręciła się już między bagażami i szukała składników na śniadanie.

— Dodaj soli do wody — nakazała, gdy umieściłem kociołek nad ogniskiem.

Spojrzałem na dziewczynę ze zdziwieniem.

— A czy Arwar nie zabronił mi się zbliżać do gotowania? — zapytałem nieco niepewnie. Nie przypominałem sobie, aby odwołał ten zakaz. Nie, żebym się nim przejmował; moje umiejętności i tak kończyły się na robieniu w miarę prostych mikstur. Dlatego nie płakałem przez decyzję rycerza, wręcz przeciwnie.

— Może i tak, ale to ja jestem tu kucharką, nie on. Jeśli kiedyś coś by mi się, nie dajcie bogowie, stało albo musielibyśmy się rozstać na dłużej, ktoś musi was wykarmić. Ronul uraczyłby was co najwyżej grochówką, a po tygodniu każdy, nawet największy entuzjasta miałby dosyć. Dlatego mam zamiar się upewnić, że ktoś jeszcze da radę zrobić przynajmniej najprostszą potrawę. Poza tym mikstury umiesz tworzyć, prawda? Jedzenie to praktycznie to samo.

— Nie do końca, moje mikstury czasem z założenia bywają trujące, a obiad powinien wyjść jadalny — zauważyłem raczej słusznie, jednak wziąłem przyprawę i przyjrzałem się jej. Nie miałem nawet pojęcia, ile przyprawy nasypać.

— Nie dyskutuj, tylko dodaj tę sól. Nie krępuj się! — rzuciła, gdy zauważyła moje wahanie. — Pięć łyżeczek — nakazała i pokiwała z zadowoleniem głową, gdy dość powoli wykonałem polecenie. — Doskonale! — Klasnęła w ręce. — Teraz zakryj kociołek i poczekaj, aż woda zacznie się gotować.

— Tak jest! — Zasalutowałem z rozbawieniem i odłożyłem sól. Usiedliśmy blisko płomieni i czekaliśmy, aż płyn stanie się gorący. Dorzuciłem drewna do ognia i oparłem stopy o pobliski kamień.

Taria westchnęła cicho i spojrzała na jaśniejące powoli niebo.

— Może opowiesz jakąś historię? — rzuciła niespodziewanie. — Mamy jeszcze trochę czasu i zaraz umrę z nudów — przyznała z błagalnym wręcz spojrzeniem.

— Mogę ci przedstawić co najwyżej to, jak mój przodek opracował sobie, jak pożyć jak najdłużej, ale jakoś pechowo niezbyt mu to wyszło — prychnąłem, nie mając zielonego pojęcia, co niby mógłbym opowiedzieć. Jakoś nie przyszła mi do głowy żadna sensowna historia, no, chyba że ponura i dodatkowo dość krwawa. Dziewczyna jednak spojrzała na mnie z ciekawością i, ku mojemu zaskoczeniu, gestem poprosiła, żebym kontynuował. Dlatego przymknąłem na chwilę oczy i w końcu zacząłem opowiadać znaną całej rodzinie historię, jasno wskazującą na to, że nie warto kombinować, bo nic dobrego z tego i tak nie wyjdzie: — Wiesz, my, Dzieci Nocy, możemy dożyć tak około stu pięćdziesięciu lat. Ale jest taka dziwna zależność, że królowie to dociągną tak z sześćdziesiąt i mogiła.

— Jakaś klątwa? — zapytała najada z nagłym zmartwieniem, ale szybko zaprzeczyłem. Nie, przeklęci raczej nie byliśmy, a przynajmniej taką miałem nadzieję. W końcu rzeczywiście dość sporo władców ostatnio umierało zdecydowanie zbyt młodo, a ja jakoś nie chciałem dołączyć do tej ponurej kolekcji.

— Nie, nie dlatego, tylko po prostu królowanie to niebezpieczne zajęcie. Jak nie spiski i zamachy, to wojny. — Przeczesałem dłonią włosy. Sam wiedziałem o tym aż nazbyt dobrze. — Umrzeć jest łatwo, jak nie ze stresu, to z przyczyn zdecydowanie mniej naturalnych. A pradziadkowi umierać się nie spieszyło, więc gdy tylko dziadek wystarczająco dorósł, jego ojciec po prostu sobie abdykował. No i wyjechał nad morze, ku niezadowoleniu prababci, która tego zachowania nie popierała... tak jak i calutki dwór. Ale królowi praktycznie wszystko wolno, nawet abdykować bez sensownych powodów. — Przewróciłem oczami na samą myśl o tym. Sam nie chciałem rządzić, ale właśnie dlatego nie wyobrażałem sobie zrzucić tego niewdzięcznego zajęcia na kogoś innego. — No i spędzał sobie kolejne lata, korzystając ze zdrowego, morskiego powietrza przepełnionego zapachem soli, łowiąc rybki w krystalicznie czystej wodzie... a tu klops, pewnego letniego dnia, gdy poszedł popływać, jak to miał w zwyczaju, zeżarły go rekiny. I zanim zapytasz — dodałem, zauważywszy, że Taria już otwiera usta — nie, nie mamy rekinów zbyt często w pobliżu plaż. Odważyłbym się nawet zasugerować, że pradziadzio wyjątkowo wkurzył swoim samolubstwem któreś pomniejsze bóstwo albo i samą Olfartich... Ewentualnie rybek za dużo wyłowił i rekiny się wkurzyły, że im jedzenie zabierał. — Wzruszyłem ramionami. — W każdym razie zostawiły jedynie strzępy materiału, żeby słudzy nie musieli męczyć się ze zbieraniem czegokolwiek dla króla. I tak dość się najedli stresu, gdy tłumaczyli mu, że doszło do tak niespodziewanego wypadku.

— Chyba nie był zbyt zadowolony — stwierdziła dziewczyna raczej ostrożnie, ale z jej głosu wynikało, że jakoś jej mojego przodka nie było żal. W końcu zwyczajnie uciekł od problemów, zamiast stawić im czoła. Z drugiej strony może to i lepiej, nie wiadomo, jakim władcą by się okazał, ale raczej niezbyt dobrym z takim nastawieniem.

— Co ty — odparłem z nieco złośliwym uśmiechem — zdaniem babki jedynie wzruszył ramionami i uznał, że on dla odmiany nie abdykuje, bo też go coś przypadkiem zje. Już lepiej umrzeć w jakiś bardziej typowy sposób, przynajmniej nie jest się potem przez kilka wieków tematem rodzinnych rozmów przy każdym spotkaniu, chyba że z powodu dokonań. No a musisz przyznać, że taki sposób śmierci nie jest powodem do dumy.

— Ani trochę. — Taria zachichotała cicho i wyjęła z torby woreczek z kaszą, po czym pokazała mi, ile wsypać do bulgoczącej już wody. — U nas też podobno jednego z możnych zjadły, tyle że kruki, a nie rekiny.

— O, a tego to nie słyszałem — przyznałem i przykryłem ponownie garnek. Zapowiadała się ciekawa historia.

— Żył kiedyś szlachcic, pod którego panowaniem znajdował się jeden z największych okręgów, tuż przy granicy z Denestrem. Wtedy jeszcze te państwa prowadziły wojnę. Ta zbliżała się ku końcowi, wtedy jeszcze jednak o tym nie wiedziano. Konflikt zresztą sprawił, że elfy pogodziły się z ludźmi, więc nasza sytuacja nie rysowała się zbyt korzystnie.

Pokiwałem głową. Wiedziałem, o czym mówiła, był to jeden z kluczowych konfliktów w historii. Wszystkie rasy w Denestrze dogadały się i wyznaczyły sobie własne terytoria do życia, po czym stanęły do wspólnej walki przeciwko zachłannemu władcy Irwanii, naiwnie liczącemu na to, że rozbite wewnętrznie państwo da się łatwo zająć. Jak się wkrótce okazało, a dokładniej, jak to udowodniła słynna już w licznych legendach elficka córa, w większości historii znana jako Aleria lub Ewelia, jeszcze łatwiej można podbić męskie serce.

— W tym czasie w okręgu panował głód i pojawiały się pierwsze oznaki nadchodzącej zarazy, jednak szlachcic niewiele sobie z tego robił. Nazwijmy go roboczo Ryskiem.

— Rysek to idealne imię dla szlachcica — skomentowałem, a Taria trzepnęła mnie lekko w głowę.

— Milcz, ignorancie, nie masz zielonego pojęcia o pięknych imionach. — Zaśmiała się i zajrzała do śniadania. — W każdym razie, Rysek miał u siebie całkiem dużo zboża, a dodatkowo należał do jednego z największych bogaczy w Irwanii. Jednak niezbyt mu się spieszyło do pomocy własnemu ludowi, co najwyżej wysyłał kolejnych wojów do walki i tracił nimi zainteresowanie. Sam na wojnę się nie pchał, twierdził, że ma zbyt wrażliwą duszę i czas spędzał na pisaniu wierszy. Nawiasem, beznadziejnych. — Prychnęła, krzywiąc się na samo wspomnienie owych poematów. — Chłopi jednak coraz bardziej domagali się pomocy, przymierali głodem, walki między krajami zniszczyły uprawy, a zbliżała się zima. Rysek co prawda zaczął sprzedawać ziarno, jednak po takich cenach, że niemal nikogo nie było na nie stać. Dlatego ludzie zaczęli się powoli buntować i trzeba było coś z tym zrobić. Najlepiej dać im nieco jedzenia, ale szlachcicowi nie mieściło się to w głowie, więc użył podstępu. Kazał do wielkiej szopy zaciągnąć ciała zmarłych podczas ostatniej walki żołnierzy pod pretekstem przygotowania ich do pochówku odpowiedniego dla tak odważnych ludzi. Potem kazał chłopom iść tam i rozebrać ich z wszelkiej zbroi oraz kosztowności, w końcu trupom by się nie przydała, a dodatkowo trudniej ich spalić, co wydawało się najlepszym sposobem pochówku. Mało tego, ludzie mogliby każdy znaleziony przedmiot zatrzymać, a potem z jego pomocą kupić zboże nawet i na całą zimę.

Pokiwałem wolno głową. Zacząłem podejrzewać, w jaką stronę zmierzała ta historia, choć nie wiedziałem jeszcze, jaka była w niej rola kruków.

— Chłopi oczywiście ucieszyli się tą łaskawością i zbiegli tłumnie do szopy, by skorzystać z wyjątkowego miłosierdzia pana. Rysek zaś kazał zamknąć szopę i ją podpalić...

— Z chłopami w środku — dokończyłem za najadę. Urwałbym draniowi głowę, gdyby nie to, że był dawno martwy i możliwe, że to zwyczajna legenda. Chociaż te miały w sobie ziarno prawdy, co niezbyt mnie pocieszyło. Z drugiej strony, to okrutne zagranie miałoby w sobie pewien pokręcony sens, szlachcic pozbyłby się zwłok, zbuntowanych chłopów, zasiałby strach wśród reszty, a dodatkowo większość kosztowności przetrwałaby pożar i można by je potem wydobyć spośród zgliszczy. To jednak nie sprawiało, że całość w jakikolwiek sposób dało się obronić, nie miałem zresztą takiego zamiaru. Zwyczajnie, po ludzku nie dało się tego zrozumieć.

— Dokładnie — przyznała Taria i zdjęła kociołek z ognia. — Gdy szopa płonęła, patrzył na całość ze szczytu jednej z wież i stwierdził: „prawdziwe kruki z nich, tak się rzucili na tę padlinę". Na to nagle zleciały się tysiące kruków i rzuciły się na mężczyznę. Zadziobały go żywcem. Przysłał je sam Śmierć, by ukarać szlachcica i skazać go na wieczne męki.

— I bardzo dobrze — mruknąłem, dość zadowolony z takiego zakończenia. Rozdziobanie raczej nie należało do przyjemnych rodzajów śmierci. Wtedy dotarło do mnie coś jeszcze. — Hej, wy uważacie, że Śmierć jest mężczyzną? — zapytałem z pewnym zaskoczeniem, choć w sumie nie byłbym wybitnie zdziwiony, gdyby się okazało, że to kolejna różnica między naszymi wierzeniami.

— No tak — odparła najada bez wahania. — A wy nie? — Wydawała się zaskoczona moim dość dziwnym pytaniem.

— Oczywiście, że nie, Śmierć jest kobietą — odparłem bez skrępowania. — Drobną kobietą owiniętą w białe szaty zakrywające nawet jej twarz, brzmiącą jednocześnie jak dziecko i staruszka i podobno wyjątkowo lekką. Ale nie widziałem, więc akurat tego nie potwierdzę.

— Nie ma opcji, żeby u nas kobieta otrzymała takie zadanie — wyjaśniła Taria z pewnym niezadowoleniem. No jasne, kochany patriarchat... Ciekawe w takim razie, jak oni akceptowali panią zwycięstwa i to, że ich Stwórczyni to niewiasta. — Ciekawe, która wersja jest prawdziwa.

Nagle spojrzeliśmy po sobie i skierowaliśmy wzrok w stronę śpiących towarzyszy.

— Ronul! — syknęliśmy w tym samym momencie. Zerwaliśmy się z miejsc i podbiegliśmy do krasnoluda. Pochyliłem się nad nim i potrząsnąłem go za ramię. — Ronulu, obudź się!

Młodzieniec przekręcił się i zamrugał nieprzytomnie, ale Taria powtórzyła mój szept, skutecznie sprawiając, że chłopak w końcu się przebudził. Usiadł wśród koców, ziewając i przecierając klejące się od snu oczy.

— Coś się stało? — zapytał w końcu, gdy dostrzegł, że reszta nadal śpi i dopiero zaczyna świtać. Dodatkowo musiało zdezorientować go, że pochylaliśmy się nad nim z wyraźnym oczekiwaniem, niczym stado sępów czekających, aż ich przyszła ofiara w końcu padnie.

— Tak — odpowiedzieliśmy zgodnie z Tarią i niemal zaciągnęliśmy przyjaciela do ogniska. — Musisz nam pomóc! — ogłosiłem i wskazałem mu miejsce przy ognisku. Najada za to już nakładała krasnoludowi parującą kaszę, by w ramach rekompensaty za wczesną pobudkę mógł zjeść śniadanie jako pierwszy. Chociaż nie miałem pewności, czy to jednak nie miała być jakaś wymyślna kara, skoro jedzenie przygotowywałem głównie ja.

— Słucham? — zapytał nad wyraz uprzejmie Ronul, zamiast posłać nas do diabłów, co pewnie zdobiłaby na jego miejscu większość osób.

— Śmierć jest mężczyzną czy kobietą? — Taria od razu przeszła do sedna i tym samym przyprawiła karła o zdumienie. Patrzył na nas, to otwierając, to zamykają usta, jakby nie mógł przetworzyć naszego pytania.

— Chwila, bo nie wiem, czy dobrze zrozumiałem — stwierdził w końcu. — Czy wy mnie właśnie zapytaliście o płeć Śmierci?

— Dokładnie — potwierdziłem.

— A skąd to dziwne pytanie? — Ronul wciąż wydawał się zdezorientowany, jednak już nie tak bardzo. Błysk w jego oku świadczył o tym, że z chęcią porozmawia z nami na ten temat nawet nie po to, by rozwiać wątpliwości, ale zrozumieć dwa zupełnie odmienne sposoby widzenia.

— W Irwanii Śmierć przedstawia się jako mężczyznę, a u nas jako kobietę — wyjaśniłem, a Taria pokiwała głową na potwierdzenie moich słów.

Krasnolud zastanowił się, pomieszał łyżką w kaszy i zmarszczył na moment brwi, jakby szukając odpowiednich słów, zanim w końcu odpowiedział:

— Prawdopodobnie obie odpowiedzi są prawidłowe. Widzieliście kiedyś tę sławetną Śmierć? — Uniósł brwi, jednak odnosiłem wrażenie, że to pytanie retoryczne, bo większość naszej wiedzy pochodziła z legend albo historii typu „matka pradziadka ciotki kuzyna stryja to przeżyła". — Nie?

— Nie jestem pewna — odpowiedziała jednak najada, jakby rzeczywiście kogoś spotkała, tylko nie miała pewności, czy to na pewno ta istota.

— No ja też — przyznałem, przypomniawszy sobie, że coś tam kiedyś jako dziecko widziałem, ale nie dałbym sobie ręki uciąć, że to Śmierć lub nawet jakaś zjawa. Wiadomo, pamięć mogła płatać figle, a wyobraźnia zadziałać nieco za mocno.

— O, to ciekawe — mruknął Ronul jakby do siebie, po czym potrząsnął lekko głową i kontynuował już głośniej: — Ale w każdym razie, Śmierć sama w sobie raczej nie jest czymś materialnym. Nie chodzi sobie codziennie na zakupy i nie szyje wieczorami szalików dla wnucząt, by w czasie pracy przyjść do umierającego i przeprowadzić go na tamten świat. — Przerwał na moment, gdy zachichotaliśmy. — Może dla każdego z nas przybiera inną formę? Jedni widzą kobietę, inny mężczyznę. Starca lub dziecko, czasem kogoś bliskiego. A może nawet nie ma jednej Śmierci, tylko wiele bytów, które mają za zadanie pomóc duszy przejść granicę? — mówił z ekscytacją, widać było, że sprawia mu to przyjemność. — Z pewnością nie można powiedzieć, że istnieje tylko jedna poprawna forma personifikacji Śmierci. — Przerwał na chwilę i spojrzał w stronę reszty drużyny. — Zamierzacie ich w ogóle obudzić? — zapytał, a my spojrzeliśmy po sobie i wzruszyliśmy ramionami.

— Zajmę się Darelią — zaproponowałem. — Jakoś jeszcze nie rzuciła we mnie niczym wbrew waszym przestrogom. — Wygiąłem kąciki ust w subtelnym uśmiechu, przypominając reszcie jedno z pierwszych ostrzeżeń, jakie mi dali, gdy do nich dołączyłem. Jak do tej pory, zdarzało mi się trzymać warty przed elfką i ani razu nie próbowała mnie uderzyć w odpowiedzi na budzenie. Zastanawiałem się, czy Arwar przesadzał, czy tylko ja miałem takie szczęście.

Stanąłem nad dziewczyną i pokręciłem lekko głową, gdy pozwoliłem sobie przyjrzeć jej się chwilę przed obudzeniem. Zazwyczaj związane włosy rozsypały się na kocu, pokrywając go lśniącą, czarną zasłoną, długie rzęsy muskały jasną skórę, na którą padało światło słońca, otaczając sylwetkę złocistą aureolą, podkreślającą proste rysy twarzy, piękne, lecz na szczęście nie na tyle idealne, by mogły znudzić wzrok. Wydawała się wyjątkowo spokojna i aż żal było ją budzić. Jednak wiedziałem, że nie możemy dłużej zwlekać, a i tak trochę sobie pospała. Delikatnie dotknąłem jej ramienia i potrząsnąłem nim.

— Dari, pobudka — szepnąłem na tyle głośno, by usłyszała to przez sen. Długie uszy drgnęły, wyłapując dźwięk, jednak dziewczyna jedynie zmarszczyła nos i schowała twarz w szorstki materiał koca pod nią. — Dari, moja droga, obudź się — powtórzyłem, pochylając się bliżej. — Ugotowałem ci śniadanie.

— Z tojadem? — wymamrotała niezbyt przytomnie i usiadła, pocierając przysłonięte senną mgłą oczy. — Nie wiedziałam, że umiesz gotować. — Stłumiła ziewnięcie i powoli wstała.

— Bo nie umiem; Taria mi dyktowała, co mam robić — przyznałem, wzruszając ramionami. — I niestety, nie pozwoliła mi dodać tojadu. — Zrobiłem pełną zawodu minę, jednak moje usta zdradliwie rozciągnęły się w rozbawionym uśmiechu.

— Ech, a już miałam nadzieję — mruknęła już zdecydowanie bardziej rozbudzona elfka, po czym ruszyła za mną w stronę ogniska.

— No niestety. — Roześmiałem się i nałożyłem dziewczynie kaszy, ponieważ Taria wciąż była zajęta budzeniem Arwara. Ronulowi w końcu udało się dobudzić Mira, który dołączył do nas z kwaśną miną. Przeczesał rozczochrane włosy, potarł pokryty kilkudniowym zarostem podbródek i usiadł na kawałku drewna. Co dziwne, jedynie mruknął coś w stronę krasnoluda i włożył sobie odrobinę śniadania.

— Na miłość bogini, Arwar! Nie chowaj głowy, tylko wstawaj! — warknęła w pewnym momencie najada, wyjątkowo jak na nią rozdrażniona. Szarpnęła kocem, na którym zacisnął dłonie śpiący rycerz. Oparła ręce na biodrach i westchnęła, spoglądając w niebo tak, jakby błagała o cierpliwość wszystkie możliwe bóstwa.

Nagle ukucnęła. Dotknęła palcem ziemi, mrucząc coś pod nosem. Podejrzewałem, co może planować, ale nie miałem pewności, więc zaciekawiony pochyliłem się do przodu, żeby lepiej widzieć. Zresztą nie tylko ja, bo poczułem na barku ciepłą dłoń wychylającej się zza mnie Darelii. Tymczasem najada wstała i uniosła dłoń, ustawiając palce ku górze, a z gruntu wytrysnęła strużka krystalicznie czystej wody. Taria obojętnie machnęła ręką w stronę śpiącego rycerza, a strumyk uderzył go prosto w twarz.

Młodzieniec krzyknął i zerwał się z koca, nie do końca przytomnie próbując wytrzeć mokre oczy i policzki. Jednak umilkł, gdy dostrzegł obok siebie uśmiechającą się niewinnie piętnastolatkę.

Ta roześmiała się wdzięcznie i skinęła z wyraźnym szacunkiem w stronę wody, z powrotem już schowanej pod ziemią.

— Nie chciałeś się obudzić — wyjaśniła zdezorientowanemu księciu i wskazała ręką w naszą stronę. — Chodź, mój drogi, bo śniadanie zaraz ci wystygnie, a Firmil naprawdę się starał nie dodać do niego niczego trującego — zażartowała i ruszyła ku ognisku, rzucając jeszcze młodzieńcowi spojrzenie przez ramię.

Ten rozchylił lekko usta, zaraz jednak zamknął je i pospieszył ku nam.

— Też chciałabym tak umieć — stwierdziła Darelia z pewnym uznaniem, odnosząc się do umiejętności przyjaciółki.

Pokiwałem głową. Pierwszy raz widziałem, jak najada używała swoich mocy i intrygowało mnie, do czego jeszcze jest zdolna. Dlaczego nie wykorzystywała umiejętności częściej, a zamiast tego chodziła po wodę do rzek lub wysyłała tam nas? Musiałem ją podpytać nieco o zdolności, tak z czystej ciekawości, dla wypełnienia luk w wiedzy.

— Ty to byś mogła co najwyżej pomroce rozkazywać — mruknął Mir na stwierdzenie elfki dziwnie złośliwie, nawet jak na jego. Co go dzisiaj ugryzło? Zazwyczaj się tak nie zachowywał. Owszem, kłócili się z Dari, ale zazwyczaj wtedy, kiedy wzajemnie sobie dogryzali albo zrobili coś głupiego, a tymczasem dziewczyna była uosobieniem grzeczności.

Elfka otworzyła usta z oburzeniem i zacisnęła mocniej place na moim barku, wręcz boleśnie, przez co z trudem powstrzymałem wzdrygnięcie, by dodatkowo jej nie zdenerwować. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, sam skierowałem się do zwierzołaka z pewną złością na jego dziecinne wręcz zachowanie:

— O co ci znowu chodzi? — Starałem się zachować spokojny, uprzejmy ton, jednak w słowa i tak wkradł się chłód wywołany irytacją na to, że bez najmniejszego powodu dokuczył Darelii. Sam wiedział, że prawdopodobnie skończyłoby się to kłótnią z nią, a raptem wczoraj Arwar jasno powiedział im, co na ten temat sądzi. Czyżby zwierzołak miał wbrew wszelkim oczekiwaniom okazać się tym bardziej konfliktowym elementem z trudem łączącej się układanki, którą była nasza drużyna? A może po prostu miał gorszy dzień albo nie wyspał się zbytnio?

Szczerze liczyłem na to drugie, bo naprawdę nie chciałem większych kłótni. Może i nie znaliśmy się wybitnie długo, ale wydarzenia, w jakie wszyscy mniej lub bardziej dobrowolnie i świadomie się wplątaliśmy, dość mocno nas zbliżyły. Przynajmniej w moim sercu każde z grupy zajęło specjalne miejsce i miałem pewną nadzieję, że oni czują to samo, a nie to ja jestem po prostu zbyt łatwo przywiązującym się do innych dzieckiem.

— Nic, nic — powiedział szybko Mir i uniósł uspokajająco ręce. — Wybacz, to nie było odpowiednie — dodał, uśmiechając się słodko i skłonił głowę w wyrazie przeprosin.

Pokiwałem głową usatysfakcjonowany i spojrzałem na Darelię.

Elfka westchnęła cicho i rozluźniła się, przez co mój bark mógł nieco odetchnąć od jej stalowego uścisku. Ku mojemu niezadowoleniu, spowodowało to nieco większy ból, przez który poruszyłem ręką, by rozruszać mięśnie.

— Nic się nie stało — odezwała się do zwierzołaka, wciąż jeszcze z pewną urazą, po czym spojrzała na mnie. — Za mocno ścisnęłam? — zapytała cicho, z pewnym niepokojem, któremu od razu chciałem zaradzić. Co prawda, jej zmartwienie o taką drobnostkę miało w sobie coś miłego, jednak było zupełnie niepotrzebne.

Delikatnie chwyciłem jej dłoń, którą już zaczęła odsuwać. Pogładziłem miękką skórę, na której twardo odznaczały się kostki przy knykciach. Złączyłem nasze palce i uśmiechnąłem się do niej pocieszająco.

— To nic takiego. Jestem pewien, że o wiele gorzej bym się czuł, gdybym to ja cię zdenerwował — szepnąłem, powodując tym samym chichot dziewczyny. Jej policzki zaczerwieniły się, zapewne od porannego zimna, które wciąż drażniło twarze nieprzyzwyczajonych do eliońskich temperatur jasnych. Powoli zaczynałem się obawiać, że w Irwanii się ugotuję, skoro różnica wydawała się dla nich tak odczuwalna.

Jednym uchem wyłapałem westchnienie Arwara, najwyraźniej zadowolonego, że udało nam się uniknąć kolejnej w ciągu ostatnich dni kłótni. Rycerz przyglądał nam się z czymś dziwnym w oczach, jednak napotkawszy moje pytające spojrzenie, speszył się i wrócił do śniadania, które w międzyczasie musiał sobie nałożyć lub dostać od Tarii. Szczerze wątpiłem, by dostał je od kogokolwiek innego, bo Ronul zaczął coś czytać, jakby nie chciał mieszać się w dyskusję.

— To dobrze — szepnęła elfka z nieco kpiącym uśmieszkiem. — Gdybyś mnie zdenerwował, musieliby cię zbierać z ziemi — dodała z błyskiem w magentowych tęczówkach. — A teraz wspominałeś coś o śniadaniu? Nie chcę być jedyną, która go nie zjadła, jeszcze bym pomyliła któregoś z naszych towarzyszy z przyszłą pieczenią. — Kątem oka rzuciła spojrzenie w stronę Mira.

Puściliśmy swoje dłonie i w tym samym czasie wstaliśmy z miejsca, w którym przysiedliśmy na czas oglądania pobudki dowódcy.

— Nie martw się, ja też nie jadłem. Wolałem poczekać, aż wy spróbujecie i sprawdzicie, czy jest to w ogóle jadalne — parsknąłem i nałożyłem nam resztę śniadania do misek. Elfka za to przyjęła resztę podanego przez Ronula wina, którego najwyraźniej pozwolił się napić reszcie drużyny, i nalała nam trochę do kubków.

— Za nasz kontrolowany chaos, w którym będziemy się pławić. — Wzniosła żartobliwy toast i uniosła kufel w wysokość twarzy. Spojrzała sponad niego przez kurtynę rzęs ściemniałymi od emocji oczyma, a zza drewna, w którym wyrzeźbiono naczynie, dało się dostrzec kąciki jej unoszących się ust.

— I w którym się nie zatracimy — dodałem, również unosząc kubek. Jego ścianka stuknęła o ten należący do Darelii, po czym zgodnie przystawiliśmy kufle do ust i upiliśmy po łyku wina. Trunek rozlał się w moim gardle, zostawiając cierpkość winogron, połączony z lekkim posmakiem drewna.

— Wystarczyło powiedzieć po prostu „za nas" — odezwał się ze śmiechem Arwar, uważnie obserwujący to zdarzenie. Ronul i Taria również chichotali, nawet z ust Mira wydobył się dźwięk rozbawienia, jakby zły humor w końcu od niego odszedł. Jednak zwierzołak postanowił przezornie nie wygłaszać żadnych uwag.

— Nie. Za nasz chaos.

— Ten, który wywołamy w Irwanii. — Ponownie upiłem wina, a Darelia posłała mi szeroki, nieco złośliwy uśmiech. W kąciku jej ust dostrzegłem czerwoną kroplę, którą szybko starła wierzchem dłoni.

— Dokładnie — potwierdziła, wywołując tym samym u rycerza jęk istnej rozpaczy.

— Może my już lepiej ruszajmy w dalszą drogę — westchnął i wstał, tym samym dając nam znak, że powinniśmy pospieszyć się ze śniadaniami i zacząć pakowanie.

Rzeczywiście, żarty żartami, odpoczynek odpoczynkiem, ale świat sam się nie uratuje. Niestety. Dlatego zacząłem dość szybko jeść moją porcję pierwszej własnoręcznie ugotowanej kaszy, ledwo rejestrując jej smak. Nie to, żeby mi się spieszyło jechać dalej, ale im szybciej ruszymy, tym wcześniej dotrzemy do Irwanii, a wtedy zdołam uratować matkę Arwara, będącą przy okazji moją ciotką... Chociaż i tak myślałem o niej raczej w perspektywie matki bliskiego przyjaciela i przy okazji krewnego. Potem w końcu ruszylibyśmy do ciemnej świątyni, dostali wskazówki od Olfartich, zdecydowanie milszej od młodszej siostry i zajęli się tym przeklętym demonem, mam nadzieję, że raz na zawsze.

Westchnąłem, gdy dotarło do mnie, że do tego wszystkiego, jeśli dobrze pójdzie, muszę jeszcze doliczyć powrót do Elionu, starcie z własną matką, odzyskanie władzy i pozbycie się zdrajców, oczywiście po wcześniejszym ich wytropieniu. Nie wątpiłem też, że po drodze spotka nas cała seria dodatkowych kłopotów, w które kochaliśmy wpadać.

Przy tym wszystkim, co czekało nas potem, spotkanie z krewnymi i pomoc mamie kuzyna zdawała się zwyczajną przyjemnością.

Schowałem twarz w dłoniach i jęknąłem, ignorując pytające i zmartwione spojrzenia towarzyszy. Przecież ja jeszcze nawet nie skończyłem siedemnastki! Ledwo jestem pełnoletni! A Taria to już w ogóle praktycznie dziecko... Jak my mamy sobie z tym wszystkim poradzić?, pomyślałem ponuro, gdy po raz pierwszy od początku tego wszystkiego złapały mnie wątpliwości. Chyba dopiero sobie uświadomiłem, ile tak naprawdę zrzucono na nasze barki.

Kazano nam złamać klątwę najpotężniejszego demona. Musieliśmy przebyć niemal trzy królestwa i dotrzeć do starej, ukrytej świątyni. A potem zmierzyć się z największym złem świata. Tym, którego nawet boginie nie dały rady zniszczyć raz na zawsze. Jak my mielibyśmy tego dokonać?

Szarpnąłem dłońmi loki. To nie tak, że w nas nie wierzyłem. Po prostu... chyba niezbyt wierzyłem w siebie, gdy tak racjonalnie na to wszystko patrzyłem. Ogromny ciężar przytłoczył mnie i ciągnął ku ziemi, a cichy głos z tyłu głowy szeptał, że wszyscy umrzemy, jeszcze zanim w ogóle wykonamy zadanie bogiń. A nawet jeśli by nam się cudem udało, nawet jeśli wszyscy byśmy przeżyli... Jeśli nikt z nas nie umarłby w starciu z tym pradawnym potworem, to co potem? Wiedziałem, do czego była zdolna moja matka. Uświadamiałem to sobie przez lata, a teraz uderzyło to we mnie podwójnie i sprawiło, że poczułem się, jakbym tonął, pozbawiony powietrza.

Zabiła moją siostrę. Zepchnęła ją ze szczytu schodów, chociaż była małym, niewinnym dzieckiem. Zamordowała mojego brata i tylko cud kochanej Olfartich go ocalił. Próbowała pozbawić mnie życia. Miałem pewność, że zrobi to ponownie i nawet się nie zawaha. Bałem się, że dla odmiany ja to zrobię. Może i powtarzałem sobie, że już mi na niej nie zależy, a momentami nawet w to wierzyłem. Teraz dotarło do mnie, że nieważne, jak bezwzględna i pełna nienawiści by nie się nie okazała, ja nadal nie dam rady odciąć się na tyle, by po prostu skończyć to raz na zawsze. Byłem za słaby. Syknąłem, gdy pomyślałem o tym, ile osób na mnie liczyło, na to, że podejmę właściwą decyzję, stanę przeciwko niej. Nawet drużyna wydawała się tego pewna, gotowa do walki po mojej stronie. Nie zasługiwałem na nich. Nie chciałem być królem. Nie chciałem być wybrańcem. Chciałem, tylko żeby nic nam nie groziło. Chciałem po prostu żyć i nie wyobrażałem sobie, żeby reszta miała umrzeć. Miałem dosyć samej myśli o tym, że coś pójdzie nie tak i nikt z nas nie wróci do domu.

— Nie prosiłem się o to wszystko — szepnąłem, w końcu unosząc twarz.

Arwar uśmiechnął się do mnie smutno, a w jego oczach zobaczyłem zmęczenie podobne do tego, które sam czułem.

— Wiem — szepnął dziwnie przepraszająco i dotknął mojego ramienia ciepłą dłonią.

— Damy radę — dodała Darelia wyjątkowo delikatnie, z obietnicą wymalowaną na twarzy, a Taria i Ronul pokiwali głowami, kucając przy nas.

Elfka uklęknęła wśród trawy i objęła mnie mocno silnymi, przyzwyczajonymi do walki rękoma. Dotarł do mnie słodki, kwiatowy zapach, przywodzący na myśl ogród z tyłu zamku, o który podobno zawsze dbała mama Merta.

Schowałem twarz w miękkim materiale tuniki, oparłszy czoło na ramieniu dziewczyny, i zapłakałem.

❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦

Wiecie, co jest najśmieszniejsze? W rozpisce rozdziałów nie miałam punktu „spowodować kryzys u Firmila” i cały ten tekst miał być utrzymany w pozytywnym tonie. A potem wysłałam link Anpetce i korzystając z chwili przed jej zajrzeniem, zaczęłam pisać dalej i tak jakoś wyszło...  Zawsze zastanawiało mnie, dlaczego w tych wszystkich młodzieżowych fantasy bohaterowie są tak pewni swego celu, odważni i gotowi do wyzwolenia całego świata/któlestwa/czegokolwiek, a nie przeżywają tak naprawdę poważniejszych chwil zwątpienia. Ja bym się bała jak diabli, gdyby ktoś kazał mi walczyć przeciwko armi zła, a chociażby taki Eragon był piętnastolatkiem i bez wahania poszedł ratować wszystko. Ale Firmil bohaterem z powołania nie jest i ma dopiero szesnaście lat (rocznikowo siedemnaście), więc ma prawo do chwil zwątpienia, szczególnie gdy dociera do niego, w co się wpakował. Szanujmy odważnych książkowych bohaterów... albo zastanawiajmy się, czy nie są cyborgami, skoro nie boją się tego, co mają zrobić.

Ten rozdział miał mieć za to inną scenę, obecną w kolejnym, a także zakończyć się na całym dniu, ale moja przewidująca nie beta (no skądże XD) stwierdziła, że lepiej nie, bo dostrzegła szybciej ode mnie, że wtedy wyszłoby dobre dziesięć tysięcy słów, skoro mamy tu ponad pięć tysięcy, a oni ledwo zjedli śniadanie XD

W każdym razie, mam nadzieję, że mimo wszystko wam się podobało. A tak na marginesie, tylko przypomnę, Firmil nie jest wiarygodnym narratorem. W końcu sporo widzimy jego oczami i co prawda, inne perspektywy poszerzają pole widzenia, ale nigdy nie wiadomo, czy czegoś nie odbiera inaczej... Dlatego życzę miłej zabawy z odgadnięciem, co może źle zrozumieć lub przeoczyć.

Poprawiłam też rozdział 22 (głównie sceny z Mirem, tak samo jak ostatnio, bo uświadomiłam sobie, że w sumie za mało zarysowałam jego charakter i potrzebuje on mocniejego zaznaczenia w typowo swoich momentach). Ale spokojnie, raczej nie musicie do niego wracać! XD

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro