Rozdział 5. Igranie z ogniem

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Obudziłem się jeszcze przed świtem.

Dookoła panowała nieprzenikniona ciemność, w której dopiero po chwili zacząłem dostrzegać coraz wyraźniejsze zarysy otaczających mnie przedmiotów. Nadal nie do końca przytomny usiadłem na łóżku i przetarłem oczy dłonią, by tym samym przegonić resztki snu. Miałem ochotę na powrót zamknąć ciężkie powieki i zakopać się w fałdach grubej, miękkiej pierzyny, którą byłem przykryty. Wiedziałem jednak, że czas na sen już minął i muszę wyjść z łóżka. Postawiłem bose stopy na podłodze, ledwo powstrzymując chęć poderwania ich w górę, gdy poczułem chłód promieniujący od desek w kolorze zbliżonym do pokrytej szronem ziemi — takie przynajmniej zdawały mi się w mroku.

Wziąłem głęboki oddech i wstałem, po czym, cały czas przyzwyczajając się do promieniującego od posadzki zimna, podszedłem do swojej torby, która leżała w rogu pomieszczenia, oparta o ścianę. Przykucnąłem przy niej i wydobyłem jedne z nielicznych ubrań, które spakował mi zapobiegawczo Rhylis, jak zwykle o wiele bardziej przewidujący ode mnie. Szybko rzuciłem je na łóżku i przysiadłem na jego krańcu, żeby się przebrać.

Na szczęście nie miałem z tym najmniejszego problemu, liczne odmowy korzystania z pomocy sług, powtarzane od lat oraz surowe wychowanie pod okiem babki w końcu się na coś zdały. Naciągnąłem na nogi wyczyszczone przed snem buty i wstałem. Podszedłem do okna, po drodze kończąc sznurowanie koszuli, by ukryć przed jasnymi zajmujący praktycznie cały tors wzór, na pierwszy rzut oka sprawiający wrażenie błękitnego tatuażu.

Powoli otworzyłem okiennice, a nocne powietrze wtargnęło do pokoju, wnosząc ze sobą jeszcze więcej chłodu. Tym razem jednak nawet nie drgnąłem, przygotowany na to, jaka temperatura panuje na zewnątrz. Oparłem się o parapet i skierowałem wzrok w nocne niebo, na którym wciąż widać lśniła Elberia — najjaśniejsza ze wszystkich gwiazd, czuwająca nad podróżującymi w ciemności Dziećmi Nocy. Mimowolnie uśmiechnąłem się z melancholią. Gdzieś na wschodzie dało się dostrzec, że mrok ustępuje miejsca szarościom, szykując się do nadejścia słońca. Księżyc rzucał chłodny blask na ulice i dachy budynków, które wyglądały gdzieniegdzie tak, jakby lśniły, posypane drobinkami czystego srebra. Delikatny wiatr bawił się gałęziami nielicznych drzew oraz moimi włosami, jakby przeczesując je niewidocznymi palcami, tworząc z nich nietrwałe sploty, rozsypujące się przy najlżejszym ruchu.

Przymknąłem oczy, gdy moich uszu dotarł dźwięk potężnych, mosiężnych i żelaznych dzwonów, a po nich mniejszych, srebrnych, których delikatny odgłos jakimś cudem łączył się z odnośnym, głębokim biciem ich większych braci. Zbliżał się wschód słońca, a chwilę przed nim miał odbyć się derphane – pierwszy w ciągu dnia ceremoniał ku czci naszej bogini, coś na kształt jasnych nabożeństw. Kapłanki w luźnych, powiewających na wietrze, na wpół przezroczystych ciemnych szatach, pod którymi dało się wyraźnie dostrzec linie różnokolorowych wzorów zapewne stały właśnie przed świątynią, ich krótkie włosy lekko falowały dookoła głów, jakby zachęcone do ruchu przed prawie niewyczuwalne ruchy potężnych, zazwyczaj gołębich, wronich lub sójczych skrzydeł, mimo wszystko niepotrafiących unieść ich w powietrze. Nie zdziwiłbym się, gdyby w tej chwili przestępowały próg strzelistego budynku, a w ich skóry wnikały właśnie mocne, słodkie zapachy kadzideł.

Co prawda sam niezbyt często tam zaglądałem, jednak jako członek rodziny królewskiej, a potem król z prawdopodobnie najkrótszym okresem rządów w ostatnim tysiącleciu miałem obowiązek, choć czasem uczestniczyć w przeróżnych obrządkach, nawet jeśli sprawiały one, że kręciło mi się w głowie i zamiast ręki bogini na swoim ramieniu czułem duszności wywołane przez zebrany w pomieszczeniu tłum i mocną woń ulatującego ku górze słodkiego kadzidlanego dymu. Sprawy nie ułatwiały też setki, a może nawet tysiące głosów śpiewających a capella kolejne formuły dziękczynne.

Wszystko to razem sprawiało, że podczas derphane czułem się koszmarnie i nie chciałem zaglądać do świątyni, o ile nie istniała taka potrzeba. Dlatego też rzadko kiedy wymawiałem jakiekolwiek słowa skierowane w stronę Olfartich, nie tylko w czasie ceremoniałów, ale nawet w zamku, w samotności. To nie tak, że nie wierzyłem w boginię i dlatego uczestnictwo w obrzędach nie działało na mnie w żaden „duchowy" sposób, a jedynie doprowadzało do złego samopoczucia przez kilka kolejnych godzin. Chociaż... tak w sumie było. Nie wierzyłem w naszą Stworzycielkę, po prostu wiedziałem, że istnieje. To znacząca różnica, bo albo się w coś wierzy, albo się to wie. Jedno zawsze wykluczało drugie. Ja zaś istnienia naszej Stworzycielki byłem pewien.

Nie, powód, dla którego z moich ust daremno byłoby usłyszeć słowa modlitwy, był zupełnie inny, prostszy. Po prostu nie widziałem najmniejszej potrzeby, by kiedykolwiek zwracać ku niej swe prośby i podziękowania.

Otworzyłem oczy, uśmiechając się krzywo. Naprawdę wątpiłem, żeby ktokolwiek, szczególnie wielka Olfartich, miał ochotę mnie wysłuchać, gdybym już się do niej odezwał, skoro na tym świecie było tyle zła i cierpienia, którym można zająć się najpierw. To zaś oznaczało tylko tyle, że musiałem radzić sobie sam, bez liczenia na nagłą interwencję sił wyższych.

A szkoda, bo mimo wszystko nie pogardziłbym, gdyby moją mamuśkę dosięgnęła boska dłoń sprawiedliwości. Na przykład w formie pioruna. Ona zapewne myślała podobnie, tylko mądrze postanowiła nie czekać na cud, a jak najszybciej mu dopomóc. W końcu wszędzie dało się znaleźć osoby niezadowolone z władzy, nie ważne, kto by rządził. Nie dało się dogodzić każdemu, a już na pewno szlachcie, której wiecznie było mało. Szkoda tylko, że mogło to skutkować upadkiem i tak słabego już państwa. Od dawna nie byliśmy potęgą, a marnotrawstwo pieniędzy, jakiego dopuszczała się szlachta, tylko pogrążało kraj w coraz większej biedzie. Sam, z trudem musiałem to przyznać, zbyt wiele nie zrobiłem, nawet biorąc pod uwagę to, jak krótko dzierżyłem władzę. Mimo to bałem się, że jeśli pozwolę mojej matce utrzymać rządy, to wkrótce Elion spektakularnie upadnie. Nie mogłem do tego dopuścić.

Zaczynało świtać. Ciemność nocy zastąpiła szarość, na wschodzie dało się dostrzec pierwsze ślady złota i różu towarzyszących wyłaniającemu się zza horyzontu słońcu, zwiastunowi nowego dnia, a dla potrzebujących otuchy serc także nadziei i miłości. Chyba że potrzebującym tego byłem ja. Dla mnie to oznaczało raczej, że powinienem przestać wpatrywać się w widoki i pospieszyć z innymi sprawami. Musiałem spakować rzeczy i zejść na śniadanie, aby przypomnieć o swoim istnieniu drużynie, żeby potem nie musieć szukać innego sposobu ukrycia się przed szpiegami.

Wyjąłem jeszcze grzebień, by podjąć próbę ogarnięcia niesfornych włosów, które sterczały na wszystkie strony i skołtunione opadały na ramiona. Przedmiot prawie w nich utknął, co raczej nie napawało mnie optymizmem. Mimo to, krzywiąc się z bólu, gdy raz po raz szarpałem ogniste pukle w nadziei doprowadzenia ich do normalnego stanu, kontynuowałem czynność tak długo, aż poczułem, że grzebień z o wiele większą łatwością przeczesuje włosy. Wtedy, żeby częściowo chociaż ukryć mój brak niekompetencji w zakresie czesania, zgarnąłem je w niskiego, dość niedbałego kucyka.

Poprawiłem jeszcze pościel na łóżku, żeby nie wyglądała jak pozostałość po przejściu huraganu, naciągnąłem na dłonie nieodłączne rękawiczki i wyszedłem z pokoju, by zmierzyć się z trudami kolejnego dnia, a także z drużyną, w której przyszło mi podróżować.

Zszedłem po skrzypiących cicho schodach i, skinąwszy na powitanie karczmarzowi, rozejrzałem się w poszukiwaniu gromadki. Sala świeciła pustkami, zajęta jedynie przez kilku podróżnych, najwyraźniej chcących posilić się przed dalszą podróżą. Mimo to nigdzie nie dostrzegłem jasnych. Najwyraźniej jeszcze nie przyszli. Dlatego stwierdziłem, że nie będę stał w miejscu jak kołek i zająłem miejsce przy jednym z wielu pustych stołów w pobliżu ściany, by mieć jak najlepszy widok na całą salę.

Zamówiłem śniadanie i, wygodnie oparty o krzesło, skupiłem się na obserwowaniu otoczenia. Zawsze sądziłem, że drużyny są raczej wcześnie wstającymi grupami, jednak najwyraźniej albo się myliłem, albo trafiłem na jakiś wyjątek od tej reguły. Przez otwarte, okna w sali dało się dostrzec, jak na sennych ulicach miasta powoli zaczyna pojawiać się życie, głównie spieszący już do pracy mieszkańcy. Czasem jakiś bezdomny kundelek poszukujący jedzenia przemknął między nogami pojedynczych przekupek, szybko zmierzających w stronę rynku, by zająć jak najkorzystniejsze miejsca na placu, nim zrobi się tam tłok.

Uśmiechnąłem się lekko i grzecznie podziękowałem, gdy dość młoda dziewczyna, z tego, co zdążyłem się dowiedzieć, córka karczmarza, postawiła przede mną miskę pozostałego jeszcze z wieczora parującego gulaszu i pajdę świeżego, jeszcze ciepłego chleba. Co prawda, nie byłem przyzwyczajony do takich posiłków, ale nie miałem na co narzekać, wręcz przeciwnie. Okazało się to miłą odmianą od tego, czym żywiłem się do tej pory, szczególnie biorąc pod uwagę, że w zamku ostatnimi czasy często nie miałem czasu na śniadania.

Nim drużyna łaskawie zeszła do sali, zdążyłem już nie tylko skończyć swoją porcję, ale i kubek ziołowego naparu, co trochę zajęło, jeśli wziąć pod uwagę, że był gorący i czekałem dobrych kilka, jeśli nie kilkanaście minut, aż ostygnie. Oparty wygodnie o ścianę, przy której stała ława, ze spokojem patrzyłem, jak gęsiego schodzą po schodach, wykorzystując tym samym chwilę, by móc dokładniej się im przyjrzeć. Co prawda, zrobiłem to już wieczorem, jednak w porannym słońcu wyszło na jaw kilka szczegółów, których nie dostrzegłem w półmroku.

Rycerz, jak dowiedziałem się wieczorem, miał na imię Arwar i był niewiele starszy ode mnie. Rzeczywiście wyglądał na nie więcej, niż dwadzieścia parę lat, a jasna, opadająca na błękitne oczy czupryna i leciutki zarost tylko potęgowały nieco dziecinne, zawadiackie wrażenie. Nie sprawiał wrażenia kogoś zaprawionego w prawdziwych bojach, a raczej typowego jasnego rycerza pełnego cnót, których to w powieściach i balladach opiewały rozmarzone damy.

Zaraz za nim pewnym siebie, szybkim krokiem podążała elfka, którą przedstawiono mi jako najstarszą uczestniczkę wyprawy, Darelię. Czarne włosy zaplecione w prosty gruby warkocz sięgający bioder, ładna, typowa dla spiczastouchych twarz z delikatnymi rysami, różowe oczy, w których dało się dostrzec niezauważalną nigdzie indziej dzikość, jakby urocze lico i pochodzenie były tylko przykrywką, pod którą ukrywała się bezwzględna wojowniczka. Ciekawiło mnie, ile w tym prawdy. Do tej pory zdążyłem zauważyć, że była naprawdę mocna w słowach, przynajmniej wobec swoich towarzyszy. Podejrzewałem, że gdyby musiała, byłaby w stanie swe groźby wypełnić bez mrugnięcia okiem.

Darelii niczym cień towarzyszyła wyraźnie młodsza od niej dziewczyna, niemal dziecko jeszcze. Co prawda, byłem niemalże pewien, że to tylko złudne wrażenie i może być niewiele młodsza ode mnie. Zdawałem sobie sprawę, że ja sam nie wyglądam zbytnio na swój wiek, dlatego starałem się nie wyciągać pochopnych wniosków, nawet jeśli te same pchały mi się na myśl. Z tego, co zapamiętałem, dziewczyna była najadą i miała na imię jakoś na T... Tersja? Teira? Nie, to nie było to... Tajra? Nie, ale jakoś podobnie... a, tak, Taria! To, że należała do cór wody, było oczywiste, jeśli się o tym wiedziało, jednak wątpiłem, bym domyślił się tego sam. Urocza, niewinna twarz w kształcie serca, o dużych, niebieskich oczach i lekko zadartym nosie, wszystko to w otoczone gęstymi puklami o barwie słonecznych promieni. Śliczna, jak na najadę przystało, choć nie sprawiała wrażenia niebezpiecznej kusicielki, a raczej niewinnej istotki, prawdziwej opiekunki wód.

Zdecydowanie najmniej z grupy wyróżniał się zwierzołak. Wysoki, o brązowych włosach ułożonych w coś na kształt artystycznego nieładu, tego samego koloru oczach i kilkudniowym zaroście, zdawał się typem kobieciarza. Na pewno zwracał na siebie ich uwagę, jednak nic poza tym. Nie wyglądał na kogoś, kto lubi tego typu wyprawy. Może zgodził się ze względu na przyjaciół? Z drugiej strony, mogło być to złudne wrażenie, nie byłbym takim obrotem spraw zdziwiony.

Najbardziej zaś w oczy rzucał się krasnolud. Mimo że widziałem go już wcześniej, i tym razem z trudem powstrzymałem wyraz niedowierzania, który pchał mi się na twarz. Niski, postawny, no niby karzeł jak znalazł, tylko tak jakby... mało owłosiony? No, w każdym razie wyglądał tak, jakby przed chwilą wyszedł od balwierza. Prawie jak nie członek podziemnego ludu, który przecież znany był ze swoich gęstego i długiego, zadbanego zarostu. Choć nie spotkałem dotychczas wielu krasnoludów, to i tak wątpiłem, by było to dla nich normalne. Mimo to Ronul był idealnie ogolony, co od razu odejmowało mu lat. Wyglądał na może dwadzieścia parę, jak wszyscy poza Tarią.

— Witaj, Firmilu! — głos Arwara brzmiał wyjątkowo energicznie i radośnie, gdy przywitał się, wyciągając potężną prawicę w moją stronę. Wstałem i po krótkiej chwili wahania wymieniłem z rycerzem uścisk dłoni. Trwało to krótko, ale zdołałem spostrzec, że młodzieniec nie należał do słabeuszy, choć dłoń miał stosunkowo gładką, jak ktoś, kto nie walczył jeszcze zbyt wiele. Usiadł naprzeciw mnie, a jego śladem poszli pozostali członkowie drużyny. Cały czas czułem na sobie kilka badawczych spojrzeń, choć nikt nie wydawał się wrogo nastawiony. No, może z wyjątkiem Darelii, ale ta sprawiała wrażenie raczej nieufnej i zwyczajnie zdystansowanej, jakby mnie sprawdzała w poszukiwaniu jakichkolwiek oznak tego, że planuję ich zdradzić.

Po jakimś czasie służąca przyniosła strawę dla moich nowych towarzyszy, a ci od razu poświęcili jej całą swoją uwagę, zostawiając mnie tym samym chwilowo w spokoju. Szczególnie rycerz prawie natychmiast rzucił się na swój talerz, jakby nie jadł od dobrego miesiąca. Mogłem mieć tylko nadzieję, że drużyna ma w zwyczaju posiadać duże zapasy żywności.

Arwar zmiótł wszystko z talerza w jakieś piętnaście minut, chociaż zamówił sobie naprawdę niemałe śniadanie. Potem już tylko wygodniej rozłożył się na krześle z błogim wyrazem twarzy i mrugnął w moją stronę, po czym zajął się obserwacją reszty drużyny, a raczej ich strawy. No bo może ktoś stwierdzi, że jednak nie da rady zjeść całości i nieco odstąpi koledze z drużyny? A przecież już nawet małe dzieci się uczy, że jedzenie szybko jest niezdrowe, czyżby pominięto w jego życiu ten etap edukacji?

Ciekawe w sumie, dlaczego oni tak bardzo chcą mnie zabić... Przecież naprawdę nic złego im nie zrobiłem. Na tronie siedziałem trzy miesiące i próbowałem zrozumieć, co dzieje się w moim państwie, jasne terytoria praktycznie w ogóle mnie nie interesowały. O ile rozumiałem jeszcze pobudki, które najpewniej kierowały tymi przeklętymi spiskowcami, o tyle nie miałem najmniejszego pojęcia, co takiego zrobiłem jasnym, że postanowili skrócić mnie o głowę, w dodatku w taki sposób, zamiast chociażby wypowiedzieć wojnę. Chyba nie postanowili po tylu latach zemścić się za tamtą akcję z porwaniem, prawda? Minął już niemal wiek, od kiedy miało to miejsce!

Na całe szczęście reszta drużyny postanowiła wziąć przykład z przywódcy i pospieszyć się z jedzeniem, przez co nie musieliśmy na nich zbyt długo czekać. Nie minęło nawet dwadzieścia minut, a zgodnie odsunęli talerze, podnosząc się z ławy. Nieco niechętnie poszedłem ich śladem, starając się nie myśleć o tym, że igram z przysłowiowym ogniem i prawdopodobnie zabiją mnie w chwili, w której nieopatrznie się zdradzę. Zarzuciłem na ramię torbę i zapiąłem klamrę płaszcza, gotów do drogi.

— Fir, jak bardzo jesteś tutaj znany? — zapytał nagle Arwar, a ja z trudem powstrzymałem nagłą chęć uderzenia w niego jakimś paskudnym zaklęciem albo nawet własną pięścią. My się przecież dopiero poznaliśmy!

— Nie skracaj mojego imienia. — Zmrużyłem nieco oczy, posyłając mu spojrzenie pełne niechęci, jakby popełnił niewybaczalną zbrodnię. Nie będzie się ze mną byle jasny spoufalał, szczególnie jeśli ma takie niecne plany. Poza tym mojego imienia się po prostu nie zdrabnia, są jakieś granice dla tego typu procederów! — Odpowiadając na twoje pytanie, pewnie za bardzo, przynajmniej znając życie — dodałem ponurym głosem.

Co prawda, wątpiłem, by ktokolwiek mnie rozpoznał, szczególnie do czasu, aż nie zaczną się poważne poszukiwania, ale nie chciałem ryzykować. Wolałem nie liczyć na szczęście i nastawić się na tę gorszą ewentualność. Nawet nie na to, że matka posłała kogoś moim śladem, ale na rozpoznanie przez jakiegoś mieszkańca, choć tego nade wszystko wolałbym uniknąć. W przypadku służb tajnego wywiadu było przynajmniej o tyle łatwiej, że zależałoby im na dyskrecji tak samo, jak i mi, przez co może i znalazłbym się w poważnym zagrożeniu, ale dla całej reszty nadal byłbym zwykłym magiem. Mieszczanie zaś, jak to mieszczanie, lubili gadać i wyrażać głośno wszystko, co przyszło im do głowy, przez co prawie na pewno mój plan spaliłby na panewce.

— Szkoda, ale to było do przewidzenia — mruknął rycerz bardziej do siebie niż kogokolwiek z nas, ale nie wydawał się jakoś wyjątkowo zmartwiony tym faktem. Ruszył żwawym krokiem w stronę wyjścia z gospody. Najwyraźniej tak samo, jak i ja, zapłacili za nocleg i żywność z góry. — A wiesz może, którędy będzie najłatwiej stąd wyjść, żeby nie rzucać się zbytnio w oczy? — rzucił jeszcze, otwierając jednocześnie drzwi.

— Wyśmiejesz mnie, jeśli powiem, że po prostu główną bramą? — parsknąłem, gdy znalazłem się na ulicy. Zmrużyłem oczy, by przyzwyczaić się do mocnego blasku słońca, które w pełnej krasie przemieszczało się prawie niezauważalnie po nieboskłonie i rozświetlało nawet najmroczniejsze zakamarki miasta. Dzień okazał się ciepły, a uczucie to potęgował otaczający mnie zewsząd tłum spieszących w swoje strony mieszkańców. Gdyby tylko ta duchota nie wpływała tak na powietrze... Jaśni mieli chyba zupełnie inne zdanie ode mnie, bo jakby mimowolnie nieco mocniej owinęli się ciepłymi futrami i płaszczami. Nie przesadzają nieco? Przecież nie było zimno, nawet jak na ich standardy.

— Nie, jeśli tylko to dobrze uzasadnisz — odpowiedział mi Arwar, stanąwszy na chwilę obok. Rozglądał się dookoła, jakby próbując wyrobić sobie zdanie o tym, co widzi. Cóż, pewnie nie tego spodziewał się po ludzie, o którym krążyło tyle mrożących krew w żyłach plotek i ponurych legend, na marginesie, niemających nawet najmniejszego potwierdzenia w rzeczywistości. Podejrzewałem, że zderzenie z prawdą mogło być dla niego dość zaskakujące, jednak byłem prawie pewien, że wszyscy szybko przywykną. Na pewno będzie to prostsze, niż gdyby wpadli w zupełnie odmienną kulturę, jak na wyspach, a tak musieli jedynie oswoić się z myślą, że historie, którymi karmiono ich od dziecka, niekoniecznie są realne.

— A tak zwrócimy na siebie uwagę, ale mniej podejrzane będzie opuszczenie miasta główną bramą niż jakąś ukrytą furtką — stwierdziłem i wszedłem do stojącej obok gospody stajni, ignorując wbijające się we mnie dziwne spojrzenia reszty. Panujący w niej lekki półmrok był wyjątkowo przyjemną odmianą od bolesnych wręcz promieni słońca, resztki rozrzuconego na ziemi, pewnie zgubionego przy przenoszeniu do boksów siana szeleściły, gdy stawiałem na nich stopy. Bez problemu znalazłem Idlil, która sprawiała wrażenie oazy spokoju. Na mój widok przechyliła łeb i cicho parsknęła.

Położyłem dłoń na chrapach klaczy i wyjąłem kupione dzień wcześniej jabłko.

— Dzielnie się spisałaś — szepnąłem, dając jej owoc. Idlil nie trzeba było bardziej zachęcać, od razu z zadowoleniem schrupała przysmak i spojrzała na mnie ciemnymi oczami w nadziei na kolejny. — Później — obiecałem cicho, otwierając jednocześnie boks. Zdjąłem jej rzeczy z haków wbitych w ścianę i skupiłem się na założeniu wszystkiego.

— W sumie to on ma rację. — Odwróciłem się, przerywając na chwilę zaciskanie pasków przy siodle, by nie było za luźne, nie miałem bowiem ochoty wylądować na ziemi. Mir zdawał się poważnie rozważać moje wcześniejsze słowa i teraz zabrał głos, by podzielić się wysnutymi wnioskami z resztą drużyny. — Jesteśmy jaśni, i tak zwracamy na siebie uwagę, a jeśli spróbujemy wymknąć się niepostrzeżenie, co raczej nie będzie możliwe, możemy wydać się dość podejrzaną grupą i jeszcze bardziej zapaść innym w pamięć — wyjaśnił, spoglądając po kolei na każdego z nas, jakby w nadziei, że rozumiemy, co ma na myśli. Co prawda, zaproponowałem tę drogę raczej z niewiedzy na temat innych dróg i lenistwa, bo zwyczajnie nie chciało mi się, szukać ukrytego gdzieś bocznego wyjścia poza mury, ale jak się okazało, moje słowa miały jednak nieco więcej sensu.

— Nie wierzę, że to mówię, ale zgadzam się z tą sarną — westchnęła Darelia, wyprowadzając z boksu swojego bułanego konia i ignorując oburzenie Mira na nazwanie go w ten sposób. — Najlepiej będzie, jeśli po prostu skorzystamy i wymkniemy się z miasta razem z innymi, jak zwyczajni podróżni, zamiast kombinować i zwracać na siebie niepotrzebną uwagę. Nie mam czasu tłumaczyć się, dlaczego krążę po całym mieście i oglądam mury, jakby miały w sobie cokolwiek interesującego — stwierdziła dość złośliwie, przez co uśmiechnąłem się lekko pod nosem. Całkowicie podzielałem jej zdanie.

— To może pójdziemy odebrać tę podkowę i wyruszymy, dopóki jeszcze jest ruch przy bramach? — odezwała się cicho Taria, jednak wszyscy bez problemu usłyszeli jej melodyjny głos. — Lepszy byłby chyba wieczorem, ale nie mamy raczej tyle czasu — powiedziała zamyślona, jednocześnie zakładając swojemu wierzchowcowi uzdę. Sprawiała wrażenie kogoś, kto nie robił tego zbyt często, ale najwyraźniej miała zamiar sama dojść do wprawy i dlatego nie poprosiła nikogo o pomoc. Zresztą szło jej dobrze, wszystko robiła ze starannością kogoś, komu zależy i na komforcie swoim, i konia.

— Co to, to zdecydowanie nie. — Gorliwie poparł ją Ronul. — Im szybciej ruszymy, tym prędzej dotrzemy do świątyni! — Wydawał się wyjątkowo podekscytowany samą myślą o tym. Ja zaś zmarszczyłem lekko brwi.

— Po co jedziemy do tej świątyni? — zapytałem.

Zapadła cisza i wszyscy odwrócili się w moją stronę. Ledwo powstrzymałem chęć skulenia się pod ich ciężkimi, oceniającymi spojrzeniami. Przecież nie powiedziałem nic złego, po prostu chciałem wiedzieć, po co niby wybieramy się do jakiejś świątyni!

— Po wskazówki — padła w końcu oszczędna odpowiedź ze strony dowódcy. Najwyraźniej wcale nie byli tacy głupi i nie ufali mi na tyle, by opowiadać o szczegółach wyprawy, na sam początek wiedziałem ich zdaniem aż nadto. No dobrze, czyli musiałem zapracować sobie na to, by uzyskać dostęp do większej ilości informacji. Byłem w stanie to zrozumieć, choć niezbyt mi to pasowało. Wolałbym jednak widzieć coś więcej.

Tymczasem drużyna doprowadziła już swoje konie do porządku i wyszliśmy ze stajni. Powoli ruszyliśmy przed siebie, na razie prowadząc je po starym, podniszczonym gdzieniegdzie bruku. Z tego, co zrozumiałem, Arwar musiał odebrać podkowę dla swojego ogiera.

Potem zaś mieliśmy ruszyć w drogę. Oni, by mnie zabić, ja, by umknąć przed śmiercią. Dość paradoksalne, ale to chyba dzięki temu gdzieś w głębi serca nadal wierzyłem, że wszystko się w końcu ułoży. Musiałem tylko wziąć sprawy w swoje ręce.

❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦

W końcu skończyłam i mam nadzię, że rozdział nie wyszedł zły, bo trochę pracy przy nim było. Od razu ostrzegam, że nie wiem, kiedy pojawi się następny, bo większość dni spędzam w szkole i wracam wieczorem, a wtedy często zwyczajnie nawet mi się nie chce nic pisać XD.

Zapraszam do komentowania, nawet te najkrótsze komentarze do dla mnie duża motywacja, a Wasza opinia jest bardzo ważna i z chęcią ją poznam.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro