Rozdział 6. Mało uczciwej pracy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Stałem oparty o ścianę kuźni i obserwowałem mijających nas mieszkańców miasta, spieszących w różne strony brukowanymi drogami pokrytymi błotnistą breją, niegdyś będącą śniegiem.

Czekaliśmy na Arwara, który załatwiał właśnie sprawę podkucia swojego konia. Trwało to już dłuższą chwilę, jednak nie czułem się znudzony czekaniem na rycerza. Słońce przyjemnie grzało, dzień był idealny na zakupy, z czego skwapliwie korzystało wiele osób, zmierzających w stronę niedalekiego targu. Nawet nie zauważyłem, gdy przestał mi przeszkadzać specyficzny zapach i brak niemal sterylnej czystości. Mimo swoich mankamentów miasto zdawało się miłe, nie dziwiłem się tym którzy nie chcieli się wyprowadzać. Od strony rynku dochodziły mnie ciche dźwięki czyjejś lutni, w dużym stopniu zagłuszane przez rozmowy i setki kroków. Gdzieś ktoś krzyczał, dzieci biegały dorosłym między nogami, zajęte grą, której zasady pojmowały tylko one.

— Czy ich nie stać na więcej materiału? — usłyszałem nagle obok siebie czyjś dość głęboki, ochrypły nieco głos. Obróciłem głowę, żeby sprawdzić, kto przerwał ciszę w drużynie, najwyraźniej niezbyt chętnej do rozmów w moim towarzystwie. Jak się okazało, słowa wypowiedział Ronul, uważnie obserwujący zmierzające drogą kobiety.

Przyjrzałem im się uważnie, ale mimo wszystko nie potrafiłem zrozumieć, co miał na myśli. Wyglądały tak, jak wszystkie, z białymi, w słońcu nabierającymi ciepłego odcienia włosami upiętymi w staranne warkocze, ciepłymi, wzorzystymi chustami zarzuconymi na ramiona, długimi, białymi rękawami koszul widocznymi spod sukni i narzuconych na nie prostych, krótkich tunik. Nic nadzwyczajnego, a już na pewno niczego im nie brakowało.

Krasnolud musiał dojrzeć niezrozumienie na mojej twarzy, bo szybko rozwinął myśl:

— Dość krótkie te suknie, żadnych płaszczy ani futer też nie mają. — Wydawał się nawet nieco zmartwiony tym faktem, a do mnie w końcu dotarło, o co mu chodzi.

— I po co im dłuższe suknie? Pobrudziłyby się im tylko w tym błocie albo zmokły od śniegu. — Wzruszyłem ramionami, odprowadzając kobiety wzrokiem. — I jest za ciepło na futra a płaszcze! — jęknąłem, gdy promienie słońca padły prosto na moją twarz.

Drużyna patrzyła na mnie z mieszaniną lekkiego niezrozumienia, wyraźnego rozbawienia i satysfakcji z otrzymanej odpowiedzi. O co im znowu chodziło?

— Firmil — odezwała się nieco niepewnie Taria, a widząc, że nie mam nic przeciwko rozmowie z nią, kontynuowała nieco pewniej — tak w sumie przyszło mi do głowy... często mówicie tutaj we wspólnym?

— Nie — odpowiedziałem bez zastanowienia, bo choć był to jeden z najważniejszych języków, rzeczywiście nie miałem zbyt wielu okazji do posługiwania się nim. — A czemu pytasz?

—  Bo często mówisz „a" zamiast „i", ciołku. — Nie musiałem się nawet odwracać, żeby wiedzieć, kto wypowiedział te słowa.

— Wiem, ostroucha. Nie moja wina, że we wspólnym te słowa są jakieś głupie! — Akurat to była całkowita prawda. O ile większość słów znałem bardzo dobrze i nie miałem z nimi żadnego problemu, o tyle kilku albo nie mogłem zapamiętać, albo cały czas je mieszałem. Chociażby te przeklęte „a" i „i". To była najpewniej wina tego, że chociaż teorię umiałem na pamięć, mówiłem we wspólnym może pięć razy na rok, pewnie nawet mniej. Nie było takiej potrzeby, skoro praktycznie nie utrzymywaliśmy kontaktu z sąsiednimi państwami, a z rodakami rozmawiałem normalnie po eliońsku.

— Darelia, miałaś być miła! — syknęła Taria z wyraźną irytacją, posyłając starszej dziewczynie pełne dezaprobaty spojrzenie. Ta skierowała na nią wzrok ze zdziwioną miną, typową dla kogoś, kto nie miał pojęcia, o co mogło chodzić.

— Jestem miła! Przecież nikogo nie zabiłam! — Zareagowała praktycznie od razu, a w jej głosie dało się wyłapać prawdziwe oburzenie naganą przyjaciółki. Nie ma co, miała charakterek, choć elfickim bym go nie nazwał za nic w świecie.

— Tylko byś spróbowała... — rzuciłem bez zastanowienia, gdy tylko skończyła mówić. Nie będzie mi żadna elfka wspominała o zabijaniu rodaków! Niech sobie jasnych kładzie trupem, a jeszcze lepiej zwierzęta na obiad. Te się chociaż do czegoś przydadzą. Ale moich poddanych, nawet jeśli obecnie byłych, nie pozwolę zabijać.

— Cicho, Wiewiórze.

— To mnie nie prowokuj, ostroucha łajzo.

— Przestańcie! — Spojrzeliśmy po sobie i zgodnie skierowaliśmy wzrok na Tarię, która ważyła się przerwać naszą jakże dojrzałą i poważną dyskusję. Najada oparła dłonie na biodrach i zrobiła dość niezadowoloną minę. Jedynie iskry rozbawienia w niebieskich oczach zdradzały, że nie jest na nas naprawdę zła, chociaż starała się na taką wyglądać. —  Zachowujecie się, jakbyście mieli po dwa latka!

— Czy jeśli tupnę nogą, awansuję na trzylatka? —  zapytałem niewinnie, posyłając dziewczynie szeroki uśmiech.

Ta zastanowiła się chwilę, ledwo powstrzymując chichot, zanim odpowiedziała:

—  Tak.

  W odpowiedzi ze stoickim spokojem tupnąłem nogą. Członkowie drużyny nie wytrzymali i wybuchnęli zgodnym śmiechem. Nawet na twarzy Darelii pojawił się mały uśmieszek, gdy bardzo dojrzale pokazała nam język i kopnęła w kostkę znajdującego się najbliżej Mira. Zwierzołak pisnął i złapał się za obolałą nogę, ale śmiać się nie przestał. Posłał jedynie elfce zirytowane spojrzenie, opierając się o ścianę, żeby nie stracić równowagi i nie wylądować na zimnym bruku. Czy ze śmiechu, czy przez bolącą kostkę – tego nie wiedziałem.

— Jesteś wredna! — parsknęła w stronę elfki Taria, a męska część towarzystwa, łącznie ze mną, zawtórowała jej, kiwając głowami. Następne słowa najada skierowała już do mnie: —  Wiesz, w sumie to mimo drobnych pomyłek posługujesz się wspólnym tak dobrze, że myślałam, iż macie tutaj obowiązkową naukę... no i masz ładny akcent... —  przerwało jej ciche prychnięcie. Dziewczyna przewróciła zirytowana oczyma, ale nie skomentowała tego w żaden sposób.

— Jak dla kogo. To raczej brzmi, jakbyś mordował kogoś w bezwzględny, wyrafinowany sposób, pijąc przy tym wino w elegancko urządzonej komnacie —  wygłosił swoją opinię Mir, jednocześnie uśmiechając się nieco przepraszająco. Parsknąłem rozbawiony, unosząc brwi. Ciekawe stwierdzenie, muszę je sobie zapamiętać, a najlepiej gdzieś zapisać, żeby czasem nie zapomnieć. Ciekawe, jak dla niego brzmi w takim razie ciemny. Jak krwawe zaklęcia, czy barbarzyńskie rytuały z ofiarą z dziewicy jako punktem kulminacyjnym?

— To brzmi, jakby słońce wszechwspaniałej bogini nie docierało do was i nie ogrzewało waszych gardeł... — Spojrzałem na Ronula z nieczytelnym wyrazem twarzy. Kolejny... Ja nie informowałem każdego, że krasnoludzki brzmi jak huk zawalającej się jaskini albo uderzanie o siebie kamieni. Chociaż musiałem przyznać, słuchanie ich było ciekawym doświadczeniem.

— Wolę księżyc ciemnej bogini, przynajmniej jest wtedy spokojnie. —  Wzruszyłem ramionami, wskazując brodą ulicę.

— A teraz nie jest? —  zapytała Taria z nieskrywaną ciekawością. Odgarnęła natrętne pasmo włosów, które uparcie pchało się jej do oczu, poruszane przez lekki, prawie niewyczuwalny między budynkami wietrzyk.

—  Nie, teraz jest gwarno... i cały czas trzeba coś robić — wyjaśniłem, przyglądając się Dzieciom Nocy, idącym w różne strony, czasem tylko zatrzymującym się, by zamienić kilka słów ze znajomymi. — Nic nie pomyliłem w słowach?

— Nie... Ale w nocy atakują komary — zauważyła Darelia dość trafnie. Rzeczywiście, komary potrafiły być uciążliwe, szczególnie latem, jednak nie przejmowałem się tym zbytnio. Wystarczył plik dokumentów, odpowiednie zioła i kilka zaklęć, by pozbyć się niechcianych lokatorów i mieć spokój przez całą noc.

—  Za to w dzień złośliwe elfki, jeszcze większa zaraza. — Nie mogłem się powstrzymać. — Nie próbowaliście jej potraktować jakimś rytuałem oczyszczającym?

— Próbowaliśmy — odpowiedział Ronul ku mojemu szczeremu zaskoczeniu. Chociaż mogłem się tego spodziewać... — Przeklęła nas i przywaliła każdemu — dodał, krzywiąc się mimowolnie na wspomnienie nieudanego obrządku.

— Przez tydzień bolała mnie głowa. — Szybko się odwróciłem, a reszta bez zastanowienia zrobiła to samo.

Arwar uśmiechnął się do nas szeroko, gładząc swojego konia po szyi. Jego zadowolenie jednoznacznie świadczyło o tym, że udało mu się zdobyć nową podkowę dla ogiera, również wyraźnie szczęśliwego z tego powodu.

— To co, jedziemy? — rzucił wesoło. Odniosłem jednak wrażenie, że było to pytanie czysto retoryczne, ruszył już bowiem ulicą, prowadząc zwierzę za wodze. Szybko ruszyliśmy za nim z naszymi wierzchowcami.

Rycerz sprawiał wrażenie spokojnego i pewnego siebie, nikt nie posądziłby go o niecne zamiary. Wręcz przeciwnie, sprawiał wrażenie przykładnego podróżnego, przynajmniej jak na Irwańczyka. Nie, żebym znał ich wielu, ale rodzinne historie raczej nie pozostawiały zbyt wielu złudzeń, a opowieściom babci wierzyłem w tym przypadku bardziej, niż kronikom, potwierdzającym zresztą jej słowa. Co prawda, słyszałem, że sytuacja tam ulega stopniowej poprawie, jednak nie oznaczało to, że tak samo polepszały się stosunki między naszymi krajami. Nie przepadaliśmy za sąsiadami, oni zaś lubili nas jeszcze mniej, choć dało się to wyczuć głównie wśród wyższych warstw społecznych, przede wszystkim szlachty.

Zwartą gromadką podeszliśmy do bramy i stanęliśmy za kupieckim wozem, którego przeszukiwanie mogło trochę potrwać, nawet jeśli było tylko powierzchowne. Choć starałem się to ukryć, obawiałem się konfrontacji z gwardzistami. Co, jeśli jednak w zamku nie postąpiono tak, jak zakładałem i zdążono już powiadomić straż w pobliskich miastach o mojej ucieczce? Rozsądek podpowiadał mi, że to mało prawdopodobne, jednak myśl ta nie zmniejszyła zbytnio mojego niepokoju.

Podszedłem jeszcze bliżej Mira i Arwara, praktycznie znikając między wyższymi młodzieńcami, z cichą nadzieją, że nikt nie zwróci na mnie uwagi. Gwardziści jednak wydawali się zbyt zajęci pojazdem przed nami. Jeden tylko spojrzał na nas ze znudzeniem i machnął ręką, żebyśmy szybko przechodzili, po czym wrócił do pracy. Zgodnie z nakazem przyśpieszyliśmy nieco, mijając zapracowanych strażników, a po kilku krokach byliśmy już poza murami miasta.

Wziąłem głęboki oddech, rozglądając się dookoła. Mimo że wiedziałem dobrze, jak wyglądają drogi wczesną wiosną, a trakt nie różnił się wiele od innych, czułem się podekscytowany. Nawet wydarzenia ostatnich chwil i świadomość namacalnego wręcz prawdopodobieństwa śmierci nie mogły sprawić, aby moje podniecenie zmalało. Wręcz przeciwnie, choć serce nadal bolało mnie na myśl o matce, a podróż z chcącą mnie zabić drużyną wydawała się absurdalna, po raz pierwszy od dawna czułem, że naprawdę żyję.

Musiałem tylko czerpać z tej wyprawy jak najwięcej i odkryć sposób, by odzyskać władzę. Chociaż to dopiero, gdy nieco odpocznę, a moja jakże kochana rodzicielka przestanie mnie już tak uważnie szukać. Niech poczują się bezpiecznie, atakowanie, teraz gdy prawdopodobnie wszyscy byli w stanie najwyższej czujności, nie należałoby do mądrych pomysłów. Szczególnie gdybym miał zrobić to samotnie.

Poza tym naprawdę intrygowało mnie, czym mogłem zawinić tej całej drużynie, a nie mogłem odkryć tego inaczej, niż podróżując z nimi.

Wskoczyłem na siodło Idlil, reszta także siedziała już na swoich wierzchowcach, gotowa do drogi.

— To gdzie teraz? — zapytałem rycerza, a ten odpowiedział praktycznie bez zastanowienia.

— Na razie przed siebie.

✽✽✽

Arwar z ciekawością przyglądał się jadącemu przed nim Firmilowi, tym samym skutecznie ignorując Darelię, grożącą mu długim i bolesnym zgonem za to, że nie chciał dać jej mapy. Rycerz miał całkowitą pewność, że przyjęcie rudowłosego maga do drużyny należało do najsłuszniejszych decyzji w całym jego życiu. Choć rozumiał początkowe niezadowolenie reszty, czuł, że zrobił to, co powinien, nawet jeśli zrobił to w sposób, jak sam z niechęcią przyznał, niezbyt profesjonalny, wręcz głupi. Co prawda, planował obserwować chłopaka, dopóki nie będzie całkowicie pewien, że jest po ich stronie, jednak nie sądził, by ten okazał się szpiegiem, nawet jeśli coś przed nimi ukrywał.

Arwar był gotów bez skrępowania przyznać, że zaintrygował go ten dzieciak. Samotny, młodziutki, siedział sam, bez żadnych znajomych, co było aż dziwne w jego wieku. Może i nie był ciemny, ale mieszkał w mrocznym mieście, na pewno miał z miejscowymi dobre stosunki, skoro nie odszedł. Dziwne, że nie znalazł pracy, mogłoby się wydawać, że z takim stopniem i urodą powinien bez problemu zrobić karierę nawet i na dworze królewskim, szczególnie biorąc pod uwagę plotki o królowej. W dodatku miał dobrej jakości, choć nierzucające się zbytnio w oczy ubranie, a na swym koniu jechał dumnie wyprostowany, jakby od dziecka uczył się trzymać odpowiednią postawę.

Wszystko to pozwalało rycerzowi sądzić, że chłopak należał do jakiejś arystokracji, chociaż to niespotykane, że rodzina nie załatwiła mu zatrudnienia. Nie od dziś było wiadomo, że dzieci z wysoko postawionych rodzin zawsze miały zapewnione dobre posady. Poza tym Arwar nie pamiętał, aby spotkał jakąkolwiek szlachetnie urodzoną osobę, która wyglądała jak Firmil lub nosiła takie samo nazwisko, choć w rysach młodzika było coś nieuchwytnie znajomego.

— Ej, wielkoludzie, o czym tak rozmyślasz? — zaśmiał się Mir, podjeżdżając do niego. — Darelio, nie wrzeszcz tak, to niekulturalne — dodał w stronę elfki, która najwyraźniej cały czas rzucała w rycerza obelgami i coraz to bardziej wymyślnymi groźbami. Że też jej się to nie znudziło...

— No i co z tego?! Przez niego zaraz znowu zabłądzimy, bo nie może po prostu pokazać tej cholernej mapy! — warknęła Darelia w odpowiedzi, posyłając mężczyznom wojownicze spojrzenie.

— Dari, nie da się zgubić na prostej drodze — odpowiedział spokojnie zwierzołak, pozwalając swojemu koniowi nieco zwolnić.

— Zakład? Poza tym właśnie skręcamy.

— Naprawdę masz już plan? — Mir zignorował przyjaciółkę, najwyraźniej nie chcąc ryzykować przegranej. Arwar skinął głową.

— Owszem, mam — potwierdził spokojnym głosem, choć było doskonale widać, że jest z siebie bardzo zadowolony. — Tylko niektórym może się nie spodobać — dodał po chwili, uśmiechając się nieco cynicznie.

— Niektórzy to będą przeciwko niemu tylko po to, żeby pokazać, że mogą — mruknął pod nosem Mir, od razu uchylając się przed pięścią Darelii. Już dawno doszedł do wniosku, że ostroucha ma w sobie wyjątkowe pokłady agresji, co w połączeniu z jej charakterkiem sprawiało, że mimo ich wieloletniej przyjaźni zmiennokształtny niejednokrotnie miał ochotę skoczyć z najbliższego mostu. Może i elfka była dobrą wojowniczką, ale momentami okropną kompanką. Mir prawdopodobnie nawet nie pchałby się do tej wyprawy, gdyby nie Arwar, z którym przyjaźnił się od dzieciństwa. A przyjaciół się nie zostawia, chyba że z narzeczoną w łóżku.

Jakiś czas temu zboczyli z głównego traktu i teraz jechali nieco mniejszą, choć nadal całkiem niezgorszą, leśną drogą. Pokryte ciemnozielonymi pąkami liści gałęzie, wiekowych drzew szumiały uspokajająco, gdzieś na nich ćwierkały pierwsze wiosenne ptaki. Pogoda wydawała się idealna na podróż, słońce grzało zmarzniętą ziemię, a śnieg ustąpił miejsca świeżej trawie, zostając tylko w nielicznych miejscach, do których nie docierało tyle światła.

Zbójcy wyskoczyli nagle.

W ciągu kilkunastu sekund drużyna została otoczona przez bandę rabusiów, co do joty przypominających ich wyobrażenia o brutalnych ciemnych, napadających niewinnych podróżników po zmroku na rozdrożach.

— Sakiewki albo życie! — krzyknął ten, który stanął na przedzie, najwidoczniej ich przywódca. Był to potężny, choć chudy mężczyzna o niezbyt czarującej aparycji, pilnie też potrzebujący dokładnej kąpieli, tak samo zresztą i jego towarzysze. Futro, które miał na ramionach miało już dawno za sobą lata świetności, gruba, wełniana tunika pokryta była niestarannymi łatami. Jednak wyszczerbiony miecz w dłoni świadczył o tym, że mężczyzna nie żartuje.
Drużyna spojrzała po sobie. Arwar sięgnął po trzymaną w pochwie broń i zauważył, że Darelia robi to samo.

— To my poprosimy o sakiewki — rozległ się nagle spokojny głos. — Nie jesteśmy demonami, nie potrzebujemy waszych żyć, a dziewic nie przypominacie, i tak nie przydacie się do żadnego rytuału. — Firmil posłał rozbójnikom szeroki uśmiech, zbijając tym z tropu nie tylko ich, ale także drużynę, która spojrzała na niego jak na wariata.

Arwar zmrużył lekko błękitne oczy, spoglądając na chłopaka z ledwo skrywaną ciekawością. Zastanawiało go, czy młody jakimś cudem nie zrozumiał napastników, czy miał jakiś plan. Liczył, że to drugie.

— Eee... A on ten, całkiem nie tego? — Przywódca bandy spojrzał na swoich ludzi, kręcąc palcem przy skroni. Ci zgodnie wzruszyli ramionami.

— Szefie, nie żeby coś, ale on coś o dziewicach i rytuałach wspomniał... a jak to jaki nekromanta?

— Jestem magiem praktykantem pierwszego stopnia, a nie jakimś tam nekromantą — odpowiedział Firmil, nadal się uśmiechając, a między jego palcami przeskoczyła niewielka iskra. Widząc to, zbójowie przestali się zastanawiać nad znaczeniem zwrotów „mag praktykant" oraz „pierwszy stopień" i jak jeden mąż spojrzeli na herszta.

— A może my, ten, no, zaatakujemy kogoś innego? — zaproponował szeptem jeden z nich, najwyraźniej mający jakiś wysoki stopień w ich hierarchii. — Słyszałem, że ci magowie to wredni są. Jeden kuzyna Heńkowi w żabę jaką zamienił, bo ten krzywo niby na niego spojrzał — dodał z przestrachem, a kilku ludzi zaczęło się mimochodem cofać.

Arwar ledwie powstrzymał śmiech. Był pewien, że ta historia została mocno wyolbrzymiona. Nie zdziwiłby się, gdyby ów Heniek sam ją lekko pozmieniał, by zrobić wrażenie na znajomych i przy okazji wysępić trochę darmowego piwa.

— No właśnie! — krzyknął herszt, jednak zaraz stracił rezon i spojrzał na Firmila z ledwo skrywanym przerażeniem. — Panie magu, niechże się pan nie gniewa, my sobie już, rozumieta, idziemy, nie będziemy, rozumieta, przeszkadzać... — cały czas mówił, powoli, jakby niechcący cofając się, najpierw o pół kroczku, potem cały kroczek, dwa...

— Stać — zimny, władczy głos sprawił, że wszyscy zastygli w miejscach, tym razem już nie kryjąc przerażenia, gdy patrzyli na maga, którego twarz stała się nieczytelną maską.

— Czy możecie mi wyjaśnić, po co w ogóle napadacie na niewinnych wędrowców? — zapytał ten na pozór obojętnie, jakby niewiele go to interesowało. Zignorował pełne niedowierzania prychnięcie pewnej elfki i spojrzał na przywódcę grupy, wyraźnie oczekując odpowiedzi.

— Jak to po co? Z czegoś żyć musimy! — krzyknął ten zaskoczony, mimowolnie odwracając wzrok od przeszywających go na wskroś zielono-żółtych tęczówek. — Znaczy, wybaczcie panie, nie powinienem się denerwować... — dodał szybko, ale Firmil niemal natychmiast mu przerwał.

— Mało to jest uczciwej pracy? — zapytał, przekrzywiając nieco głowę w taki sposób, że kilka ognistych kosmyków opadło mu prosto na twarz, w tym momencie już nieco bardziej wyrozumiałą, jakby chciał wzbudzić zaufanie rozbójnika.

— Tak! — potwierdził mężczyzna przy ogólnej aprobacie swojej grupy, zaskakując tym wyznaniem Arwara. — No bo tamten stary król, co wcześniej, ale tak wcześniej rządził, to nam pola poniszczył, jak z wojskiem szedł, rozumieta, a ten jeszcze wcześniej to już w ogóle. Tera ta cała królowa, a żeby ją... — przerwał na moment, zauważywszy Tarię i Darelię — znaczy, złe to babsko jest, rozumieta, i pieniądz nam zabiera, niby do skarbca, bo potrzeba. Ale mi się widzi, że ona sama to wydaje na te wszystkie futra, rozumieta na pewno. A biednych to nikt nie chce do pracy wziąć, chyba że po to, żeby, rozumieta, za marny grosz robili. No i bida w chałupach piszczy, rozumieta, miły paniczu magu? — zakończył swój wywód rozbójnik, a Firmil pokiwał zamyślony głową.

— Tak, tak, królowa rzeczywiście potrafi być okrutna i egoistyczna — potwierdził, a Arwar zauważył, że przez jego twarz przebiegł jakiś cień. Zaraz jednak zniknął, a chłopak uśmiechnął się szeroko, jeszcze bardziej ośmielając pechowych rabusiów. — Słuchajcie — odezwał się — a gdzie ta wasza wioska jest?

✽✽✽

Rozejrzałem się po wiosce, ledwie powstrzymując mieszaninę przyprawiającej mnie o wstyd wrodzonej niechęci do biedy i szczerego smutku, która cisnęła mi się na twarz.

Mimo wielu lat od zakończenia wojen prowadzonych przez mego dziadka, a potem czasem też ojca, osada nadal wyglądała jak obraz nędzy i rozpaczy. Niby wieśniacy starali się dźwignąć na nogi, ale nie mieli ani pieniędzy, ani sił, ani nawet zbyt wielu rąk do roboty – większość mieszkańców stanowiły kobiety i wychudzone, głodne dzieci.

Chaty były naprawione byle jak, żeby wytrzymały do późnej wiosny, pola sprawiały wrażenie marnych, bydła też nie zauważyłem zbyt wiele, a i ono nie wyglądało zbyt dobrze. Nigdy bym nie pomyślał, że zwykły przemarsz wojska potrafił pozostawić za sobą tak straszne i długotrwałe skutki, w dodatku matka z jakiegoś powodu robiła wszystko, by sytuacja tylko się pogorszyła. Nie wierzyłem wręcz, to wszystko miało miejsce zaledwie dwa dni drogi od naszej stolicy i o niczym nie wiedziałem... Czyli rzeczywiście było aż tak źle, jak podejrzewałem. Zapowiadało się też, że z moją rodzicielką na tronie sytuacja stanie się tylko gorsza.

Początkowo miejscowa ludność schowała się przed nami, ale widząc tych niby rabusiów całych i zdrowych, zaczęła coraz śmielej wychodzić przed domy. Zszedłem z Idlil, by porzucić resztki onieśmielającego wyglądu, a drużyna poszła za moim przykładem. Nawet narwana elfka nie zdawała się wrogo nastawiona, gdy patrzyła na tych wieśniaków. W końcu cierpienie zawsze nim będzie i żadna z tych osób na nie nie zasługiwała, nie ważne, w jakim państwie się urodziła.

Nagle jedno ze stojących w progach domów dzieci pobiegło do przywódcy złodziejskiej grupki i mocno go objęło.

— Tata! — pisnęło, a mężczyzna natychmiast wziął je na ręce i okręcił dookoła, porzucając resztki groźnej, zbójeckiej postawy. Z ust dzieciaka wydobył się wesoły śmiech, gdy jeszcze mocniej zacisnęło rączki na szyi ojca. Uśmiechnąłem się mimowolnie na ten widok, choć coś boleśnie ścisnęło mnie za serce i nie miało zamiaru puścić. Po chwili dziecko stanęło na ziemi i spojrzało na nas, a raczej na mnie, wyraźnie zaciekawione, ale i zlęknione.

Teraz widziałem, że była to mała, może ośmioletnia dziewczynka, choć zdawała się jeszcze młodsza. Blada, wychudzona twarzyczka sprawiała, że ciemnobrązowe oczy wydawały się jeszcze większe. Cienkie włosy nabrały szarawego odcienia od unoszącego się w powietrzu kurzu i brudu, tak samo jasne, gołębie pióra. Niekształtna już sukienka przypominała bardziej wielokrotnie łatany worek, a i wisiała smętnie na chudziutkim dziecku. Nie wiedziałem czemu, ale czułem, że jeśli zaraz czegoś nie zrobię, niechybnie zacznę płakać.

— Witaj, słońce — odezwałem się cicho po eliońsku, posyłając małej miły uśmiech. Ta rozpromieniła się nieco, widząc, że nie zamierzam zrobić im żadnej krzywdy, a w dodatku posługuję się znanym jej językiem.

— Dzień dobry, panie — powiedziała dźwięcznym głosikiem, niezgrabnie dygając. Nie znała mnie, ale widok mój i drużyny sprawił, że uznała nas za ważne osoby.

— Nie musisz dygać, nie jesteśmy nikim ważnym. I proszę, nie nazywaj mnie panem, jestem Fir — odezwałem się delikatnie. W końcu moi towarzysze nie mieli zbyt chlubnego celu i nie należeli do naszej szlachty, a ja musiałem być po prostu Firmilem, młodym, szukającym zarobku magiem. — Jak masz na imię?

— Solin — odpowiedziała nieco pewniej, wyraźnie się rozluźniając.

— Piękne imię — stwierdziłem tym samym tonem, co wcześniej. Dziewczynka na pewien sposób przypominała mi Zareliena, choć byli od siebie zupełnie różni. Jednak gdyby los utworzył dla nas inną ścieżkę, kto wie, czy to nie ona biegałaby teraz po pałacowych korytarzach lub przynajmniej po drodze w normalnej, zadbanej wiosce. Wiedziałem, że nie mogę jej tak zostawić, byłbym ostatnim draniem, gdybym to zrobił.  — A ile masz lat, Solin? — zapytałem, lekko mierzwiąc włosy małej.
— Już osiem! — ogłosiła dumnie, a ja roześmiałem się cicho. Czyli miałem rację, była zaledwie rok starsza od mojego bratanka.

— W takim razie jesteś już dużą dziewczynką! — ogłosiłem, unosząc ją. Dziewczynka owinęła nogi wokół mojej talii i zarzuciła ręce na szyję. W pierwszej chwili nieco się spiąłem, ale zdołałem to pokonać, zanim dziecko coś zauważyło. Teraz miała twarz na wysokości mojej. — Solin, jakie jest twoje największe marzenie? — zapytałem cicho. Mała zastanowiła się chwilę, a potem spojrzała mi prosto w oczy.

— A nikomu nie powiesz? — zapytała szeptem. — To tajemnica.

— Nikomu — obiecałem, a mała pochyliła się nieco.

— Chciałabym, żeby mama nie płakała co nocy — powiedziała mi wprost do ucha nieco smutniejszym tonem. — Żeby nie martwiła się, że znowu nie ma nic do jedzenia.

Usłyszawszy to, poczułem nieprzyjemny uścisk w gardle. Co za dziecko... Przyznam, nie spodziewałem się tego. Idiota ze mnie, to w sumie było logiczne, choć i tak bardzo dojrzałe na jej wiek. Posłałem małej pocieszający uśmiech i odstawiłem ją na ziemię.

— Wkrótce twoje marzenie się spełni, tylko musisz być jeszcze trochę cierpliwa — szepnąłem do niej. Oczy Solin rozbłysły nadzieją. Tymczasem podszedłem do Idlil i wyjąłem z sakwy mieszek z monetami. Skoro miałem podróżować z drużyną, nie potrzebowałem tylu pieniędzy, a chciałem mieć pewność, że wszyscy doczekają dnia, w którym uda mi się dotrzymać słowa. Cóż, jako że wiązało się to z odzyskaniem korony, musiało jeszcze nieco potrwać. Wyjąłem nieco złota, które podałem ojcu dziewczynki. Domyślałem się, że jest swego rodzaju przywódcą wioski. — Niech wszyscy mają z nich pożytek — nakazałem. Mężczyzna spojrzał na mnie ze łzami w oczach. Teraz już nawet w najmniejszym stopniu nie przypominał tego zbója, którego spotkaliśmy w lesie.

— M-miły paniczu — wydusił drżącym głosem — jesteś bardzo łaskaw...

— To niewiele — przerwałem mu przyciszonym głosem — ale obecnie tylko tyle mogę wam zaoferować. Jednak nie martwcie się, wkrótce otrzymacie pomoc, na jaką zasługujecie i będziecie żyć w o wiele lepszych warunkach — mimo że nie mówiłem zbyt głośno, po tych słowach nastała całkowita cisza. Jeszcze raz potargałem włosy Solin, po czym odwróciłem się i wsiadłem na Idlil. Skinąłem mieszkańcom wioski na pożegnanie i ruszyłem w stronę traktu, nim dotarło do nich w pełni, co właśnie zrobiłem.

✽✽✽

Gdy drużyna dogoniła Firmila, ten siedział na jakimś głazie i kończył pisać list. Zawinął go w mały rulonik i związał wstążką, po czym zapieczętował, najwyraźniej za pomocą magii. Nim ktokolwiek zdołał dokładniej przyjrzeć się znakowi, papier został porwany przez dziwnego, przypominającego kłąb mgły gołębia, który natychmiast odleciał w dal, znikając między drzewami.

— Co to za zwierzę? — rzucił Arwar, zsiadając z konia. Chłopak spojrzał na niego, a rycerz zauważył w jego oczach ledwie skrywane zmęczenie i dziwny smutek.

— Magiczny posłaniec. Szybki, skuteczny i, co najważniejsze, niewykrywalny przez żadne zaklęcia — odpowiedział, chowając pióro i tusz do torby.

— Gdzie go wysłałeś?

— Nie twój interes — burknął chłopak, a wojownik wzruszył ramionami, postanawiając chwilowo nie drążyć tematu. Każdy z nich miał jakieś tajemnice.

— Dałeś im sporo pieniędzy — stwierdził spokojnie, zdejmując niektóre z bagaży ze swojego ogiera. Reszta drużyny kręciła się dookoła, powoli szykując do rozłożenia obozu.

— Nie potrzebowałem aż tylu, ile miałem ze sobą — odparł Firmil ponurym tonem, przecierając oczy i upewniając się, że jego torba jest starannie zamknięta. — A to i tak im nie odda tego, co stracili.

Arwar pokiwał jedynie głową, po czym odwrócił się do reszty.

— Zatrzymamy się tu na noc — ogłosił to, czego i tak każdy się już domyślił. — Darelia, pójdziesz z Ronulem po chrust, tylko błagam, bez kłótni! — Odpowiedziało mu oburzone prychnięcie i jęk krasnoluda. — Tario, zajmiesz się kolacją? — Najada potwierdziła i od razu zaczęła grzebać w zapasach. — Mir, pomożesz mi rozbić obóz, dobrze?

— Pewnie — zgodził się zwierzołak i sięgnął po koce. Arwar miał nadzieję, że tym razem obędzie się bez zbędnych dyskusji. Nic bardziej mylnego.

— A czemu rude nic nie robi?! — oburzyła się Darelia, wskazując na Firmila.
Rycerz westchnął, prosząc boginię o cierpliwość. Lubił elfkę i cenił jej umiejętności w walce, ale czasami potrafiła być nieznośna.

— „Rude" ma imię — odezwał się cicho mag, grzebiąc w bagażach w poszukiwaniu czegoś.

— Wiem, ale twoje imię brzmiałoby zbyt miło w moim marudzeniu, więc przymknij się, z łaski swojej, skoro nic nie robisz. Gadaniem też marnujesz energię, a już teraz wyglądasz jak trup.

— Dari, proszę cię, idź po prostu po to drewno! — jęknął Arwar. Spojrzał na kobietę błagalnym wzrokiem, mając nadzieję, że ostroucha tym razem odpuści. Co prawda mruczała coś jeszcze pod nosem, ale posłusznie ruszyła wraz z Ronulem w głąb lasu.

Arwar odetchnął z ulgą, po czym wraz z Mirem zabrali się za rozkładanie obozu.

— A mogę kogoś nabić na jakąś gałąź?! — Nagle dotarło do niego spomiędzy drzew.

— Darelia!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro