Lament

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Piękne są dzieci nieba nad naszymi głowami — usłyszałem, po czym przeniosłem wzrok na ślicznawą Biedronkę, która nie jeden raz podbijała moje serce doborem odpowiednich słów. — Wiele ludzkich serc szepcze w gwiazdy swoje pragnienia. Kiedy człowiek już całkowicie pogrążony jest w niedoli... To do kogo ma się on zwrócić, jak nie do nich?

— Do nas, oczywiście — odpowiedziałem natychmiastowo. — Ale niech każdy czyta między wierszami: niekiedy wolałbym wziąć wolne i pomrukiwać u twojego boku.

— Głupek — zaśmiała się. 

Niebywale, jej śmiech należał do najpiękniejszych cudów świata. I żaden nie dorównywał jej urodziwości.

— W takim razie... — spoważniała. — Do kogo my, superbohaterowie, mamy się zwrócić, gdy rozpacz przejmie nad nami pałeczkę?

Zadała pytanie, nad którym można by się zastanawiać przez długi czas.
Pytanie, na jakie nie byłem wtedy gotów rozsądnie odpowiedzieć.

— Jeśli cywile... — zacząłem po chwili namysłu. — Jeśli i oni będą z nami cierpieć... Pozostaniemy sami sobie. Osamotnieni i bezradni. Ale czas leczy rany, prawda? Gorzej, jeśli ktoś sypnie tam solą. Pozostaje tylko czekać, aż problem samodzielnie się rozwiąże.

Po wypowiedzeniu tychże słów,  spojrzałem na moją ukochaną z dziwną niepewnością.

— Biedronsiu...?

Wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć, ale z trudem się powstrzymywała. Ostatecznie jednak kiwnęła głową i wróciła spojrzeniem ku gwiazdom, które urzekły swym blaskiem niejedną zagubioną duszę.

Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że to, co wyrwało mi się z ust... było totalną głupotą.

***

— Władca Ciem jest dzisiaj wyjątkowo aktywny - trzy akumy w ciągu dwudziestu czterech godzin — westchnęła ociężale. — Musimy się rozdzielić. Wówczas złoczyńcy nie staną się sprzymierzeńcami i skupią się na nas. 

— Nie podoba mi się pomysł z rozdzielaniem się — wyznałem. — Jeśli komuś z nas się coś stanie, nie będziemy mieć czasu na powiadomienie tej drugiej osoby o wynikniętym problemie. A nuż do czegoś takiego dojdzie i będę żałować, że przytaknąłem na twoją propozycję, Marine-nie, Biedronsiu, teraz jesteśmy na misji.

— Chat, nie doceniasz siły, którą nasze dłonie władają, to dar — mówiła, pocieszająco poklepując mnie po ramieniu. — Rozumiem twój niepokój, ale... Jakie mamy wyjście? Targamy za sobą ciężar odpowiedzialności za cały Paryż, całą ludność paryską. Pokładają w nas nadzieje, liczą, aż rozprawimy się ze złem, a więc... Zaufaj sobie. Zaufaj mi.

Jedyna rzecz, która mi się w niej nie podobała, to była umiejętność przekonywania mnie do wszystkiego, na co przed chwilą wpadała.

— Nigdy nie przestałem ci ufać, problem nie tkwi w zaufaniu. Ja po prostu się o ciebie martwię, nie tylko przez to, że cię kocham. Jesteś również moją przyjaciółką, kimś,  kto zawsze użycza mi pomocnej dłoni w kryzysowej dla mnie sytuacji. — wyznałem na jednym wdechu. Czarnowłosa przyglądała mi się z uwagą, czekając, aż jej uszy usłyszą cały mój wywód dotyczący jej bezpieczeństwa. — Gdyby coś ci się stało... Nie wiem co bym zrobił.

Nagle poczułem na swoim policzku dotyk jej warg. Kolejno ucałowała mnie w czoło, nos i powieki.

— Nic mi się nie stanie, kotku — uśmiechnęła się pewnie. — Bo jesteś tu. Twoja obecność mnie uskrzydla. To dzięki tobie czuję się silniejsza i gotowa do walki. 

Nim jej niechętnie przytaknąłem, zbliżyła swoją twarz do mojej. Dzieliły nas centymetry. Milimetry. Już byłem wręcz gotowy do pocałunku. W porę się opamiętałem, gdy ta pstryknęła mnie w czoło i ukazała swoje rozbawienie.

— A to... Zostawimy sobie na później! Poza tym... mam ci coś jeszcze do powiedzenia.

Uniosłem brwi w pytaniu. Kobieta była rozpromieniona. Nie byłem jednak zdolny do odczytania w jej oczach odpowiedzi, która by mnie usatysfakcjonowała. Niehamowana ciekawość już całkowicie mną zawładnęła. Pozostało mi jedynie poczekać na koniec misji i odbyć z nią szybko rozmowę. 

***

Momentalnie wykonałem unik, uskakując w bok. Złoczyńca zagotował się ze złości, uświadamiając sobie, że nie pozbędzie się mnie tak łatwo, toteż wykonał kontrę. Spiąłem mięśnie w chwili, w jakiej moją klatkę piersiową miał dotknąć jasny promień dobiegający z jego przedmiotu, po czym odbiłem go swoją metalową bronią. 

— Poddaj się — zaproponowałem. — Nic tu po tobie, stary.

— Nigdy się nie poddam! Muszę zdobyć wasze miracula! — odparł, atakując mnie po raz kolejny. Szybko zdołałem dać susa i wybronić się spod jego mocy. 

— I co potem? Masz zamiar założyć pierścień pecha i paradować w moim seksownym wdzianku? Jeśli tak, to wybacz, ale tylko ja wyglądam w nim cudownie. 

— Nie bądź taki pewny siebie, superbohaterze. Nie zawsze jest to dobre. Kiedyś się zawiedziesz... Czy dziś, czy jutro, czy za rok - to nie ma znaczenia. Nie wszystko pójdzie po twojej myśli. A kiedy to nastąpi... twój naiwny upór obróci się wniwecz. 

Parsknąłem głośno. Bzdura. 

— Wiesz co? Już wolę z tobą walczyć, niż wysłuchiwać twoich śmiesznych życiowych mądrości. 

Oprawca zaśmiał się. Co za wariat. 

— Głupiec — odrzekł zimno. — Myślisz, że dlaczego to mówię? By wasz plan spalił na panewce! Zbyt banalny i nieprzemyślany. Kto by pomyślał, że po tylu latach bohaterstwa wciąż będziecie tacy niedoświadczeni? 

— Kim jesteś? — zazgrzytałem zębami. Wiedziałem, że wpadam w jego pułapkę, ale jednak nadal w to brnąłem. — Czego chcesz? 

— Jestem kimś, kogo zapamiętasz sobie na długo, superbohaterze — odpowiedział. — Nie słyszysz jej?

— ... Kogo? — zawahałem się. 

Dostrzegłem w jego oczach nieznany błysk, który przyprawił moje ciało o dreszcze. Wezbrała się we mnie panika zdolna łaknąć resztki moich sił i zapanować nad moimi myślami.

— Pięknej melodii, która pieści moje uszy? Odgłosu paniki i strachu? To afrodyzjak, pokarm bogów. Łzy, gorycz, ból, to one mnie karmią. Czekam, aż posmakuję również twojego cierpienia. Jestem pewny tego, że jesteś całkiem smaczny.

— Gdzie... jest Biedronka? — zapytałem, nie dopuszczając do siebie faktu, iż mogło się jej coś stać. Przystanąłem na chwilę, wybierając do niej numer. Po chwili otoczyłem wroga ostrzegawczym spojrzeniem, jednak ten nie wyglądał na takiego, co miałby mnie zaraz zaatakować. Przyglądał mi się z rozbawieniem i czekał, aż pogrążę się w chaosie jeszcze bardziej. — Nie odbiera... I nie widzę jej lokalizacji. 

Poczułem, jak wewnątrz mnie kumulowała się złość.
Na moment pożałowałem decyzji śledzenia jej planu.

Poruszony stanem sytuacji, zaskoczyłem przeciwnika, uderzając go kocim kijem. Ten utracił balans i wylądował z głośnym trzaskiem na ziemi. Podszedłem do niego z widoczną złością. W moich żyłach przepływała wszechogarniająca adrenalina.

— Nierozsądnie postąpiłeś, prowokując mnie — zagaiłem. — Jestem teraz w bardzo złym humorze. Jeśli życie ci miłe, to współpracuj ze mną, nieudaczniku: Gdzie jest Biedronka?

Odpowiedziała mi jedynie głucha cisza.

— GDZIE JEST BIEDRONKA?!

— Zło nigdy nie śpi... Adrienie Agreste — uśmiechnął się. — Wystarczy tylko mały przesyt szczęścia, aby pogrążyć człowieka w niedoli. Nikt nie może być zbyt szczęśliwy, bo kiedy tak jest... Gdzieś daleko, może na drugim końcu świata komuś pęka serce z twojej winy.

— PRZESTAŃ PIEPRZYĆ! — wykrzyczałem, uderzając go z całej siły w twarz. Z jego nosa zaczęła wypływać dwoma stróżkami krew, która zabarwiła również wargi przeciwnika. — Gdzie ona jest?! 

— Duchem... czy ciałem? — zaniósł się zachwycony moją utratą równowagi. — Bo jeśli ciałem... to chyba gdzieś niedaleko, gdzieś... gdzie jest dużo spanikowanej, lecz pogrążonej w miłości ludności. 

— Pont des Arts — wydusiłem. 

Po skroni spłynął mi pot. Wziąłem głęboki wdech i zmotywowałem się do szybkiego biegu. Jednak nim to zrobiłem, postanowiłem go trochę wystraszyć.

— Nie ma tu żadnego policjanta, który by cię skuł. Nie mam również żadnego pojemnika na przechowywanie twojej akumy. Ale zapewniam cię: Jeśli stąd uciekniesz, choćbyś chował się na na totalnym odludziu, znajdę cię i potraktuję moim kotaklizmem. 

Moje słowa nie zrobiły na nim piorunującego wrażenia. Nie bardzo się tym przejąłem.

Ruszyłem z miejsca, nasłuchując, czy do moich uszu dobiegają czyjeś krzyki. Przyspieszyłem, łudząc się, że to tylko zły sen i już zaraz się z niego wybudzę. Po chwili poczułem na policzku kroplę deszczówki, co dało mi do zrozumienia, że to wszystko dzieje się naprawdę.

Niedługo po tym, rozpadało się jeszcze bardziej, zamazując moje pole widzenia. Wszelaka rzecz, którą widziałem zamieniała się w wielką plamę. Mogłem jedynie polegać na czyiś głosach. 

— Adrien, czy to ty? — pochwyciłem dobrze znany mi dźwięk. — Nic nie widzę, ale to chyba ty, prawda?

— Marinette — zadrżałem przepełniony euforią. Na Boga, jak dobrze, że ten cholerny złoczyńca mnie okłamał. 

— Ja nie wiem co jest nie tak z tym Władcą Ciem. — fuknęła. — Jego życie musi być bardzo nudne, skoro aż tyle wypuścił akum. Powinniśmy sobie zrobić wolne, jak uważasz? 

Kiwnąłem głową. Zapragnąłem ją pocałować i podziękować za to, że żyje.

 Zbliżała się do mnie w niebywałym pośpiechu, mając na twarzy wielkie zdumienie i przerażenie. Długo zajęło mi zrozumienie, że ona nie biegnie ku mnie, a ku komuś innemu, wyciągając naprzeciw niemu ręce w geście obronnym.  

Usłyszałem strzał. Moje serce podskoczyło. 

Odwróciłem się na pięcie, po czym ujrzałem, jak pocisk przeszywa lewą pierś mojej ukochanej, a później, jak upada. 

— MARINETTE! — z mojego gardła wydobył się chrapliwy jęk. 

Impulsywnie rzuciłem się do niej, by ją złapać w ramiona. Kobieta spojrzała na mnie gasnącym wzrokiem, oczami, w których pojawiły się gorzkie, pełne bólu łzy. 

— Ja... nie chcę umierać — wydusiła, kolejno wykasłując krew. 

— Nie umrzesz! — przytuliłem jej głowę do swojego torsu niezdolny do zrozumienia stanu sytuacji.

Zza budynku wyłoniła się czarna postać, taka sama, z którą walczyłem chwilę temu. Zrezygnowałem jednak z pogoni za nią, gdyż uświadomiłem sobie, że na ratunek mojej ślicznej byłoby stanowczo za późno. 

— Ja... pokonałam tych złoczyńców, a... ten trzeci — trudziła się z mówieniem, a ja dławiłem się łzami. — Ten trzeci... to... uciekinier więzienny, on też jest pod władaniem akumy. J-Ja...

— Marinette, już nic nie mów — wydukałem zrozpaczony. — Już za chwilę będziesz w szpitalu. Minie parę dni, tygodni i będziesz zdrowa! 

Wziąłem ją w ramiona i wstałem. Poczułem, jak jej krew przesiąka przez mój kostium. 

— Cholera, czemu nie zaangażowaliśmy do tego więcej superbohaterów?! 

Zacząłem biec, ukradkiem co chwilę na nią spoglądając. Jej twarz była sina, usta miała spękane i pokryte czerwoną mazią. Nawet deszcz nie zdołał jej spłukać z warg i policzków. Spojrzenie miała jakby nieobecne, skierowane ku zachmurzonym niebie. 

— Marinette, spójrz na mnie — odezwałem się. — Daj jakikolwiek znak, cokolwiek. 

Byłem zmęczony. Tak bardzo zmęczony, że nogi się pode mną uginały. 

— Marinette?

— Byłbyś... — wyszeptała. 

Ucichła na moment. 

— Byłbyś bardzo dobrym... ojcem — wymusiła u siebie słaby uśmiech, po czym przeniosła dłoń na swój brzuch. — Bardzo... dobrym.

W ułamku sekundy świat mi się zawalił. 

Jej oczy kolejno zwróciły się ku niebu, lecz ani razu już nie zamrugały.

Jej ręce opadły bezwładnie w dół.

A wargi, które tak bardzo kochałem... nie wypowiedziały już żadnych słów.

To był właśnie ten moment, w którym zapomniałem, jak się płacze. 

Moment, w którym przeobraziłem się w pustego, zagubionego mężczyznę. 

_____________________________________________________

Nieważne, że pisanie tego tyle mi zajęło. Miałam problem z weną i lenistwem już od lutego. Wszystko zaczęło się od mojej operacji. Tak się rozleniwiłam i zajęłam szkołą, że zapomniałam już, że piszę również opowiadania.

Dziękuję wszystkim, którzy nie zapomnieli o mojej twórczości i nadal czekali na dalszą część moich wypocin. 

Dajcie znać, co myślicie o tej części - opinie w tej chwili są mi bardzo potrzebne. Wiem, że druga część tego shota nie jest jakaś genialna, ale to wynika właśnie z mojej długiej przerwy. Spróbuję wrócić do formy i zaangażować się bardziej w pisanie.

Przesyłam miłość i kebaby,

Maiaren

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro