11. To będzie mój dom
Ruby i Liam szli drogami Avonlea, kuląc się pod nawałnicą. Śnieg prószył na ich głowy i ramiona, spływając ku ziemi niczym zmrożony deszcz. Nad nimi, w ślad za chmurami, płynęło morze gwiazd, migoczących niczym fale w świetle księżyca. Cote ściskał nuty tak mocno, że aż pobielały mu knykcie, zaś Ruby dreptała w milczeniu, co raz oglądając się w kierunku szkoły. Jej serce łamało się na tysiące kawałeczków, pękało jak zwierciadło, w którym kiedyś widziała twarz Gilberta. Czuła się rozdarta. Nie mogła winić Ani, nie mogła jej zakazać, ale... najładniejsza dziewczyna w Avonlea ma swoje obowiązki.
— Czy to dom panienki? — zapytał Cote, gdy nagle zatrzymała się przed gospodarstwem Blythe'ów. Przełknęła ślinę i popatrzyła na swe delikatne rękawiczki.
— Nie, nie. To... to mógł... to będzie mój dom. — Uśmiechnęła się. Liam pokiwał głową i ruszył dalej, ślizgając się na oblodzonej drodze. Gillis podążyła za nim, poprawiając kapelusik. — Mieszkamy teraz tam dalej, pokażę, pan pozwoli. — Skręciła gwałtownie, chcąc zabrać sprzed swych oczu widok obejścia, na którym stała w takiej niepewności, czując zapach herbaty.
— Niech mi panienka mówi po imieniu, proszę. — Popatrzył na nią oczyma pełnymi zachwytu i ufności. Nie mogła tego nie spostrzec; zarumieniła się lekko i odwróciła wzrok ku polom.
— I ty mów mi Ruby. — Uśmiechnęła się, a płatki śniegu spadły na jej usta. Wiatr popchnął ją zimnymi dłońmi w plecy, tak, że aż zadrżała. Liam zdjął swój płaszcz i pieczołowicie okrył jej wychłodzone ramiona. Przymknęła oczy; jego ubranie pachniało atramentem, jakiego używał do poprawiania zapisów nutowych. I ten zapach zapisał się w jej sercu o wiele silniej niż czarna herbata pewnego ranka.
***
Karol Sloane stał przed oknami szkoły pełen wściekłości. Jego ręce zaciskały się w pięści, ilekroć za szybą mignęła mu sylwetka Blythe'a z Anią w swych ramionach. Obserwował ruchy ich warg, spojrzenia. Widział, jak Gilbert wyciągnął do niej rękę i jak ona podała mu swą dłoń, dając się poprowadzić. Blondyna zdziwiło to, że Shirley nie stawiała oporu, choć zarzekała się tyle razy, że czarnowłosy jest jej obojętny, a nawet zbędny. Gdy Diana raz zażartowała, że Ania mogłaby się z nim zaręczyć, rudowłosa uznała, że prędzej by się z nim zadręczyła. Zawsze, gdy go mijała, unosiła dumnie głowę i przyspieszała, ignorowała jego zaczepki w drodze do szkoły i nigdy nie śmiała się z jego żartów, choć nawet Karol uważał je za dobre, nie mając poczucia humoru. A teraz? Stała naprzeciw niego, a jej oczy zerkały ku ziemi, nie — jak zwykle — ku górze.
Sloane syknął wściekle, jakby chciał zbesztać samego siebie. Choć wiedział, że z Gilbertem by nie wygrał, miał ochotę uderzyć go w twarz. Pięścią. Najmocniej, jak tylko potrafił.
***
Mateusz Cuthbert czuł się nieswojo w towarzystwie Małgorzaty Linde. A zresztą! Mateusz Cuthbert czuł się nieswojo w towarzystwie każdej kobiety poza swoim oczkiem w głowie, Anią Shirley. Nie dziwne więc, że czym prędzej poszedł oporządzać Bell, gdy przyjaciółka Maryli weszła na Zielone Wzgórze.
Nim Maryla zdążyła umyć ręce po pieczeniu chleba i nakryć do stołu, Małgorzata już przy nim siedziała, nawołując swojego męża, by poszedł pomóc Mateuszowi. Pani Cuthbert stłumiła śmiech i usłużnie podała kobiecie filiżankę w róże, którą sprawiła jej na gwiazdkę Ania. Parująca z niej herbata nie pachniała niestety jak piękne kwiaty, lecz Małgorzacie to nie przeszkadzało. Upiła łyk i położyła dłonie na kolanach, szykując się do opowiedzenia opiekunce Ani, co też wydarzyło się na jej lekcji tańca.
— Jak mniemam, przyszłaś, by mi nagadać na Anię, prawda, Małgorzato? — Maryla podsunęła jej kawałek popołudniowego ciasta, które jej przyjaciółka przyjęła z ochotą.
— Otóż to, Marylo, otóż to! — Pani Linde poprawiła upięcie swych włosów. — Twoja podopieczna została w szkole, by posprzątać.
— Mówiłam ci, że Ania to porządna dziewczynka. — Ucieszyła się pani Zielonego Wzgórza, a kąciki jej ust uniosły się lekko. — Niepotrzebnie miałaś co do niej takie obawy.
— Ależ Marylo, słuchaj dalej. Twoja porządna dziewczynka została tam z synem Johna Blythe'a! — Pani Małgorzata powiedziała to tak, jakby Ania złamała co najmniej połowę przykazań. Przeżegnała się szybko. — Święci pańscy, co z tego wyjdzie, co wyjdzie...
— Jestem bardzo rada, Gilbert to uczciwy i prawy chłopak. Nie musisz się obawiać, Małgorzato. — Maryla popatrzyła na kawałek ciasta na swoim widelcu. — Przydzieliłaś ich razem do tańca?
— Rzecz w tym, że nie! — żachnęła się plotkarka z Avonlea. — Pomówiłam o tym z panią Sloane i ich rodzina życzy sobie, by Ania wyszła za Karola. Co myślisz o tym, Marylo?
— Karol nie ma w sobie niczego, co by moją Anię zafascynowało. — Skrzywiła się Cuthbert. — Czy nie znasz naszej Shirley, Małgorzato? Zostawiając ją z Gilbertem naraziłaś te dwójkę albo na kłótnię, albo na... — Nie zdążyła dokończyć, bo Mateusz wszedł szybko do korytarza, zabierając swój płaszcz. W kuchni pojawiał się rzadko, więc jego siostry jakoś przesadnie to nie zdziwiło.
— Marylo, wiedziałam, że to dziecko namiesza ci w głowie. Nigdy nie podważałaś moich decyzji. — Nauczycielka tańca była wyraźnie poruszona tym, że Maryla nie zachwaliła jej pomysłu połączenia Ani z Karolem.
— Może większości z nich nie słuchałam? — odcięła się Maryla. — Małgorzato, sprawy serca Ani zostaw jej i mnie. W końcu nikt nie zna tak Blythe'ów, prawda? — Uśmiechnęła się lekko, mieszając łyżeczką w filiżance. Małgorzata fuknęła pod nosem. Niech cię szlag, Marylo Cuthbert.
***
Diana i Jerry zatrzymali się przy stawie Barrych. Księżyc oświetlał ich twarze, a śnieg mienił się na ich policzkach. Zimowy wiatr rozwiewał czarne włosy Diany i strącał czapkę Baynarda tak, że co chwila musiał się schylać, by ją podnieść.
Odprowadził dziewczynę w miejsce, gdzie nie mogli ich dostrzec mieszkańcy domu. Pani Barry wyglądała owszem przez okno, jednak nie widziała dwóch kulących się z zimna postaci. Jej córka założyła włosy za ucho i spojrzała na parobka z wdzięcznością.
— Dziękuję za ten wieczorny spacer, Jerry — szepnęła. Chłopak schylił się akurat po czapkę, a gdy podnosił głowę, szybko pocałowała go w policzek. To muśnięcie jej ust było niczym powiew letniego wiatru w grudniową noc. Jerry miał wrażenie, że owo miejsce na skórze nagle zaczęło go palić. Ale ten pożar nie wymagał ugaszenia, a dorzucania drewna.
— Dobranoc, panienko Diano. — Pochylił się, widząc, jak jej ojciec wychodzi na ganek.
•♡•
Popłaczmy na tym razem, plis
za dużo shirbert w moim życiu
A to wyciska mi łzy, matko, nie mam życia
dirry to totalna słodycz, kochajmy dirry
Karolkowi wjechano na ambicję, Marylka kiśnie z Gośki, shirbert czekają na Mateuszka, Liam podrywa Ruby na stary jak świat motyw z kurtką, żyć nie umierać
dobranoc, niech się Wam przyśni, co najlepsze! ♡
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro