13. Jej imię oznacza kamień szlachetny

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

     Ruby Gillis siedziała na łóżku z naręczem swych opowiadań. Kartki przelewały się jej przez palce tak cicho, by nie zbudzić śpiącej niedaleko Susan. Niknące w ciemności światło świecy okalało jej twarz i ciepło zerkało na dłonie dziewczyny.

     Wspaniała dziewczyna do śmiechu. 
Zerknęła na historię miłosną o żeglarzu i mieszkance Charlottetown, po czym rozerwała ją na pół.
     Śmiała się wiele, jej dobro było jak zahartowane.
Kolejne kartki pękały, jak jej serce, spadając na pościel. Słowa zdawały się krzyczeć, gdy je rozdzielała, gdy niszczyła rodziny zdań.
     Jej imię oznacza kamień szlachetny.
Łzy ciekły na atrament, po którym zostały tylko ciemne plamy, układające się w testamenty słów. Zapisały jej wszystko, tak jak ona kiedyś im.
     Jeśli mężczyzna stara się o względy kobiety, to musi zgadzać się z jej matką w kwestii religii, a z ojcem w sprawach polityki. 
      Porwane kartki opowiadań wyglądały przy Ruby jak aniowe cmentarzysko nadziei.

     Gilbercie, miałeś u stóp królową, czemu więc sięgnąłeś po zwykłą sierotę? 

     Blondynka schowała twarz w dłoniach i popatrzyła na chusteczkę, na której końcu wyhaftowała inicjały chłopaka. Nagle palce, w których ściskała igłę, zdawały się kłuć ją, jak gdyby położyła dłoń na całej poduszeczce takich igieł. Nie chciała, tak bardzo nie chciała ranić swej drogiej Ani, lecz nie mogła znieść, że rudowłosa otrzymała to, o co Ruby tak walczyła.

     — Nie powinnaś rozmawiać z Gilbertem Blythe'em, skoro wiesz, że podoba się on Ruby! — Józia i Tillie popatrzyły na Anię wymownie, podczas gdy zapłakana Gillis stała obok, ściskając swój fartuszek. 

     — Przepraszam, Aniu... — Chlipnęła Gillis, wyciągając nitkę z haftu. Literka G zaczęła się próć i strzępić, delikatny materiał wił się i skręcał, broniąc się przed tym ogołoceniem. — Przepraszam, ale tak trudno jest nie kochać...

***

     Diana Barry czuła się dziwnie, jedząc śniadanie przy matce i ojcu. Jerzy, jak zwykle milczący, czytał gazetę, co raz tylko zerkając na Minnie May, czy ta aby na pewno nie podbiera ciastek przed zjedzeniem czegoś pożywnego. Czarnowłosa sięgnęła po filiżankę i upiła łyk herbaty, patrząc czujnie na matkę. Nie powiedziała ani słowa o wczorajszym jej przyjściu do domu późnym wieczorem, nie wspomniała także o tym, że Diana nie zjawiła się na popołudniowym czytaniu z Minnie. Przyjaciółka Ani miała wrażenie, że pani Sosnowego Wzgórza widziła coś więcej, gdy ta żegnała się z Jerrym. 

     Jerry. Przypomniała sobie niedawne lekcje, kiedy to nachyliła się w stronę Ani, szepcząc poufnie:

     — Gilbert Blythe siedzi na prawo od środkowego przejścia, Aniu. Spójrz nań i powiedz, czy nie uważasz, że jest ładny? 

     A teraz? Jej myśli wirowały wokół parobka Cuthbertów, który najpewniej doprowadziłby jej matkę do zawału. Zganiła się za myśl o nim, jednak tamtego ranka zniosła we własnym sercu jeszcze tuzin kar, gdyż obraz pożegnania i tańca z Baynardem powracał do jej głowy co rusz. Jeśli Ania marzyła o tragicznym romansie, to Diana była tą, która mogła go przeżyć. Przecież to nie wypadało, by szanowana panienka prowadzała się ze służbą. Co pomyślałaby matka? A ojciec? Pewnie skinąłby głową zza gazety, matce przyznając rację. Wstyd na całe Avonlea i przynajmniej pół roku na ustach Małgorzaty Linde. 

     — Czy wszystko w porządku, Diano? — zapytała pani Barry, spoglądając na córkę.

     — Tak, matko — odparła cicho. Dopóki niczego nie wiesz jest w porządku.

***

     Cole Mackenzie przygryzł usta i zadrżał z zimna. Ania miała rację; siedzenie w ich kryjówce w zimę nie było niczym przyjemnym, aczkolwiek pozwalało mu na kontemplację tej pory roku, na odkrywanie jej i przenoszenie jej piękna na kartki. Szkicował więc po cichu, co raz tylko dygocząc, gdy porywisty wiatr wpadał, by przyjrzeć się jego pracy. Płowe włosy plątały mu się po czole, a oczy skupione były na kolejnych kreskach, które rozkwitały na papierze. Cole Mackenzie nauczył się od Ani, przenosić wiosnę, gdzie tylko miał ochotę. 

     Już miał przystąpić do ilustrowania ostatniego opowiadania Diany (a obiecał jej to podczas próby), gdy coś poruszyło się za drzewem przy wejściu. Chłopak podniósł się gwałtownie, myśląc, że to Billy znów urządził sobie zabawę. Andrews nie dawał za wygraną i od kiedy Gilbert stanął w obronie Ani, a Cole się z nią zaprzyjaźnił, chłopak robił wszystko, by im trojgu dopiec. Najgorzej wypadało to w przypadku Gilberta, przed którym Billy czuł jakikolwiek respekt, a najlepiej w wypadku Cole'a, którego traktował jak śmiercia, jakiemu przydałoby się szybkie i stanowcze wyrzucenie. Cole pomyślał, że Billy może chciał tym pokazać jak dba o środowisko, jednak ten cierpki żart mało go bawił. 

     Przestraszył się więc, gdy usłyszał kroki za ścianą chatki. Przylgnął do zimnych gałęzi i przytulił do siebie swoje kartki; atrament zaznaczył swą obecność na jego wytartej koszuli. Już miał szykować się do ucieczki, gdy spostrzegł Liama, zaglądającego do środka. Przełknął powoli ślinę.

     — Cote? Co ty tu robisz? — zapytał malarz, zerkając na niego spode łba. Mieszkaniec Carmody przeczesał nieśmiało włosy, jakby zastanawiał się nad jego pytaniem i sensem swojego przybycia. — Nie powinieneś iść na próbę? — Zwolnił uścisk kartek; nie nadawały się już do niczego, były pomięte.

     — A ty, Mackenzie? — Pianista uśmiechnął się przelotnie i poluźnił szalik. — Panienka z którą tańczysz na pewno będzie się martwić.

     — Józia martwi się wyłącznie o samą siebie i swoje loki, uwierz mi. — Cole usiadł ponownie na swym dawnym miejscu i odłożył szkicownik, przyglądając się swojemu towarzyszowi. Jego pociągła twarz i malujące się powoli poważniejsze, bardziej męskie niż dziecięce rysy aż prosiły się o uwiecznienie na portrecie. Smukłe palce blondyna bębniły o udo, gdy stał i patrzył na dach chatki, który Ania i Diana przyozdobiły w lecie kwiatami. Teraz były one uschnięte i wyglądały jak zatrzymane jedynie w pamięci. Nawet kwiaty były martwe na cmentarzysku nadziei. — A ty? Wyglądasz na strapionego. — Zmartwił się, siadając nieco bliżej. 

     — Mogę mówić ci Cole? — zapytał nieśmiało muzyk, po czym uśmiechnął się, gdy tamten skinął głową. — Więc Cole, powiedz mi, czy panna Ruby Gillis... czy ona jest, hm, blisko z tym Gilbertem Blythe'em? — Zmieszały go własne słowa; spłonął rumieńcem, który ukryły wypieki od zimna. 

     — Może i jest blisko niego, ale na pewno nie w jego sercu. To miejsce naszej rudowłosej, obrażalskiej i dumnej jak paw Ani Shirley. — Zaśmiał się cicho, widząc rozbawienie mieszkańca Carmody. — I raczej szybko się z tego miejsca Anna Shirley nie wyniesie, nawet będąc tak dobrą dla Ruby. — Przygryzł usta, widząc konsternację na twarzy towarzysza. — Rad jesteś z tego, prawda? Najładniejsza z naszych dziewcząt zawróciła ci w głowie?

     — Sam nie wiem — szepnął. — Przecież nie można dorabiać klucza do drzwi, które są własnością kogoś innego, prawda? 

     — Myślę, że Gilbert Blythe odda ci klucze, które zostawiła mu Ruby. — Cole poklepał go po ramieniu i spojrzał na płatki śniegu, które przyozdobiły wyschnięte gałęzie.

•♡•

Wiem, że szipujecie coliam, so

Zacznijmy tę sobotę z uśmiechem!
Cudowna drobnosc wysłała mi to cudeńko, jestem zakochana! ♡

Jak się czujecie przed szkółką?

Powiem Wam, że chciałabym jeszcze na rok do liceum, studia mnie przerażają (tak, uwaga, nie mam 14 lat, it's a prank), ale wiem, że będą cudowne i nauczą mnie wiele pięknych rzeczy o języku polskim, o literaturze, ave filologia! ♡

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro