Rozdział 4.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ronul nie mógł spać. Nie było to nic nowego – jako nastolatek często cierpiał na bezsenność i niejednokrotnie dało się go dostrzec spacerującego po ogrodzie w świetle księżyca. Czasem, ledwo świtało, rozmawiał z niektórymi kapłanami Jalii lub pomniejszych bóstw, którzy wstali już i byli na tyle łaskawi, by udzielić mu swej uwagi, zamiast zignorować, jak wielu miało w zwyczaju. 

Z czasem przestał to robić, bo i sen przychodził mu łatwiej. Szczególnie nie miał z nim problemów w podróży, gdy to często wręcz padał wykończony na swoje posłanie i spał tak długo, aż ktoś z drużyny nie obudził go na wartę. Teraz jednak, gdy w końcu dostali możliwość porządnego odpoczynku i uzupełnienia sił przed dalszą podróżą, nieoczekiwanie sen nie chciał do Ronula przybyć. 

Początkowo przewracał się z boku na bok i poprawiał pościel z nadzieją, że może w końcu ogarnie go zmęczenie. W pewnym momencie posunął się nawet o tego, by liczyć owce, jak zawsze radził mu ojciec. Potem za to zaczął recytować w myślach najnudniejsze znane sobie fragmenty różnych ksiąg, których kazano mu uczyć się w szkole. Znudziły go niemiłosiernie, ale czy jakkolwiek skłoniły do snu? Wręcz przeciwnie. 

W końcu młodzieniec ze zirytowanym jękiem zerwał się z łóżka. Podszedł do okna i odsunął ciężką, ciemnopomarańczową zasłonę, by odsłonić kryjący się za nią widok. Z góry spoglądał na niego wszystkowidzący księżyc, zimny i odległy. Jego cienki sierp bezlitośnie rozrywał obłoki, które odważyły się podpłynąć zbyt blisko. Nad pogrążonym w śnie miastem błyszczały gwiazdy pulsujące miarowo, jakby w rytm bicia serc. I choć Ronul niewiele wiedział o konstelacjach, które wyznaczyli oraz nazwali wielcy uczeni, dostrzegał, jak srebrzyste punkty łączą się w niezwykłe, abstrakcyjne kształty. 

Gdzieś w oddali, w pobliżu wzgórza świątynnego spomiędzy chmur wyglądała Wielka Przewodniczka, najjaśniejsza ze wszystkich gwiazd na niebie, prowadząca podróżnych ku bezpieczeństwu. Krasnoludy zwały ją w swym języku Gaer na’daar, dla Dzieci Nocy od setek lat niezmiennie pozostawała Elberią, a elfy z szacunkiem mówiły o wyznaczającej drogę Lajaretne Ariae. I choć dla każdego ludu jej nazwa brzmiała inaczej, każdy nawet podświadomie wiedział, że to ta gwiazda kieruje zbłąkanych wśród mrocznych wód żeglarzy ku bezpiecznym portom, a zagubionym w nocy wędrowcom pomaga wyznaczyć kierunek podróży. Nawet teraz wydawała się szeptać, by ruszyć za jej światłem w nieznane, ku odległym górom północy, gdzie kryły się niezgłębione przez nikogo tajemnice. 

Poniżej za to panowała niemal zupełna ciemność. Jedynie słaby blask księżyca i kilka słabych świateł ognia oświetlało spowite w śnie miasto. Wznoszący się nad innymi budynkami kompleks świątyń, których kopuły mieniły się słabo chłodnym złotem. Setki domów, karczm, sklepów i najróżniejszych innych budowli niemal całkowicie ginęły w mroku. 

Ronul z pewną tęsknotą spojrzał w kierunku, gdzie, jak mu się wydawało, stał jego dom. Zastanawiał się nawet już wcześniej, czy nie zajść tam i nie odwiedzić ojca, nie dać mu znać, że wszystko jest w porządku. Bał się jednak, że gdy tylko usiądzie przy stole w ich niewielkim domu i napije się jedynej w swoim rodzaju ziołowej herbaty, nieopatrznie zdradzi zbyt wiele o czekających go niebezpieczeństwach. Nie chciał martwić ojca jeszcze bardziej, niż zrobił to samym wyjazdem. W ten sposób mężczyzna był przynajmniej dumny z syna, pewien, że ten wykonuje ważne, ale niezbyt groźne zadanie i zostanie bohaterem. Ronul nie chciał wyprowadzać go z błędu, jeszcze nie teraz. Może później, gdy będą szykować się do wyjazdu, odwiedzi ojca w kuźni, by móc po prostu powiedzieć mu, że go kocha i zrobi wszystko, by niedługo wrócić do domu. Ale wolał nie pozostawać zbyt długo. W końcu i tak nie mógł zrezygnować z wyprawy, a jego ojciec nie należał już do najmłodszych i denerwowanie go czymś, czego nie dało się zmienić, nie miało sensu.

Poza tym był taki dumny z syna. Ronul nie chciał mu tego psuć powiedzeniem, że prawdopodobnie nie wróci żywy. Sam wolał o tym nie myśleć, a skupić się na tym, że na pewno wszystko się uda i jeszcze przed zimą przybędzie do domu, a potem zajmie się nauką i być może w końcu zostanie kapłanem. 

Młodzieniec westchnął głęboko, wpatrzony w nocny krajobraz. Słyszał niewyraźnie pohukiwanie sowy, szczekanie psów, a od czasu do czasu coś, co przypominało ludzki krzyk. Gdzieś w oddali, już chyba za murami miejskimi dostrzegł pomarańczowawą łunę, jakby ktoś rozpalił wielkie ognisko. 

Zamknął oczy i zaczął cicho się modlić. Prosił wszystkich znanych sobie bogów o to, by obdarzyli jego oraz resztę drużyny swym błogosławieństwem. Jalię, która wysłała ich w tę podróż, bóstwa wędrówek, żywiołów, zdrowia… Zwrócił się nawet do mrocznej Olfartich, tajemniczej królowej magii, pani nocy i matki Eliończyków, by wzięła ich pod swą opiekę, skoro misja tak bardzo łączyła się z losem jej dzieci. I choć po spotkaniu z Jasną Boginią obawiał się trochę, że tą niewiele interesuje ich życie, miał nadzieję, iż Stworzycielka Dzieci Nocy spojrzy nawet na tych jasnych członków wyprawy łaskawym okiem. Modlił się o to tak gorliwie, jak rzadko kiedy, nawet podczas największych świąt. 

Wiatr niósł jego cichą prośbę ku nocnemu niebu i czuwającemu nad światem księżycowi. 

Gdzieś w oddali, w pałacu z czarnego onyksu najstarsza z bogiń uśmiechnęła się ze zrozumieniem, usłyszawszy ciche błaganie jednego z dzieci swej młodszej siostry. 

Ronul nie wiedział o tym. Miał tylko nadzieję i wiarę, których trzymał się z całej siły, świadomy, że jeśli je utraci, nic mu już nie pozostanie. 

Uznał, że skoro i tak już najpewniej nie zaśnie, mógłby równie dobrze wykorzystać ten czas w jakiś produktywny sposób. Postanowił więc przejść się do biblioteki i w ciepłym, pocieszającym świetle świec zapoznać się z którąś z setek ksiąg, o których dotknięciu mógł do tej pory jedynie pomarzyć. 

Ostrożnie uchylił drzwi i wyjrzał na korytarz, pusty i spowity w mroku. Wyszedł z komnaty i, czyniąc jak najmniej hałasu, ruszył w stronę schodów, o których wiedział już, że prowadzą do biblioteki. W ręce trzymał świeczkę, której mały, drżący odrobinę płomień oświetlał mu drogę. Wosk powoli skapywał na krawędzie drewnianego świecznika, którego kształt niemal idealnie pasował do dłoni krasnoluda.

Młodzieniec przyspieszył nieco, gdy dotarł do schodów. Nie wiedział, gdzie znajdują się teraz patrolujący zamek gwardziści, ale miał nadzieję, że uniknie spotkania z nimi. Mimo że nie robił nic złego, nie czuł najmniejszej ochoty, by tłumaczyć się z nocnego spaceru. 

W końcu dotarł do wrót, które rozpoznał jako te kryjące za sobą bibliotekę. Wszedł do środka i ostrożnie zamknął drzwi. Ze zdziwieniem zauważył, że w pomieszczeniu nie jest całkowicie ciemno. Panował w nim ciepły, kameralny półmrok. 

Źródłem światła okazała się niewielka świeca postawiona na stole. Obok niej stało kilka niewielkich stosów książek, z których niektóre wydawały się mieć co najmniej sto lat. Kolejne opasłe tomy leżały otworzone. Na krześle za to znajoma, rudowłosa postać pochylała się nad jakimś kawałkiem papieru i zawzięcie drapała po nim piórem, ledwo nadążając z zanurzaniem go w kałamarzu. 

— Co robisz? — zapytał Ronul półgłosem, gdy już podszedł nieco bliżej. 

Firmil nawet nie uniósł wzroku znad kartki, na której bez przerwy coś notował.

— Najwyraźniej opracowuję od zera sposób edukacji dla uzdolnionego magicznie irwańskiego dziecka. Jeśli dzieciak próbował dowiedzieć się o swoich zdolnościach czegoś z tych książek, to bardzo mu współczuję. — Pogardliwym ruchem wskazał jeden z wyższych stosów.

Ronul usiadł na jednym z krzeseł naprzeciwko Eliończyka.

— A co jest z nimi nie tak?

Odpowiedziało mu głębokie, zirytowane westchnienie, jakby już sama myśl o treści tych książek była dla maga niemiła. Syn Nocy sięgnął jednak po jedną z tamtych pozycji, przekartkował ją, aż w końcu z pomrukiem satysfakcji odnalazł interesujący go fragment. Odchrząknął teatralnie i zaczął czytać:

— „...i siem żem tylko ledwo mahnomć zdomżył mieczem, bo poczawara stlaszliwa, co jom magiem zwom, jakimś takim piolunem siem zamahała i by mnie trafiła i by tyle mnie widziali. Krwiorercza poszczwala nie padła jak tszeba i musiałem zrobić odwrót, bo by mnie kaniecznie czym przekloł” — zadeklamował z przejęciem, mrużąc przy tym zielono-żółte oczy tak mocno, że Ronul mógł sobie tylko wyobrazić, jak krzywe i niewyraźne było to pismo. 

Krasnolud musiał przez chwilę zastanowić się nad sensem usłyszanego tekstu, choć irwańskim posługiwał się niemal tak dobrze, jak rodowici mieszkańcy kraju. A gdy już dotarło do niego, co właśnie mu przeczytano, spojrzał na Firmila z niedowierzaniem. Po minie ciemnego widział, że ten tylko czekał na jego reakcję.

— Przepraszam, że co? 

— No „poczawara stlaszliwa, co jom magiem zwom, jakimś takim…”

— Nie, nie, nie, zrozumiałem to, naprawdę. Po prostu, co? Nie wiedziałem, że magowie są odporni na ciosy miecza.

— Ja też nie, a magiem jestem od niemal siedemnastu lat — stwierdził z pełną powagą Firmil i ponownie spojrzał do wątpliwej jakości dzieła, a jego twarz przybrała osobliwy wyraz, gdy coś zwróciło jego uwagę. Uniósł wzrok znad książki i spojrzał na Ronula: — Może ja nie mówię i nie piszę perfekcyjnie po irwańsku, ale „odwrót” pisze się przez takie o z kreseczką na górze, prawda?

— No tak…

— Tu pod tym fragmentem jest takie normalne „u”, nie to z kreską — ogłosił Fir z istną satysfakcją. 

— Słodka Jalio…

— Ta książka nie ma żadnej wartości ani jako dzieło pisane, ani tym bardziej merytorycznej. Współczuję każdemu, kto zdecydował się to przeczytać. Ja sam ledwo podołałem. I to bynajmniej nie dlatego, że pisownia jest koszmarna. „Poczwara” to najmilsze z określeń. Książka na rozpałkę i nic więcej. 

— Biedni przyszli magowie, którzy się na to natknęli — skwitował Ronul ze szczerym współczuciem dla każdego Irwańczyka, który odkrył w sobie magiczny potencjał i podczas poszukiwania informacji na ten temat natknął się na takie księgi. W połączeniu z ogólną niechęcią wobec magów takie lektury najpewniej tylko utwierdzały ludzi w przekonaniu, że są istnymi potworami, bo urodzili się inni niż ich rodacy. I chociaż nie popierał niszczenia książek, doskonale rozumiał odczucia Firmila na ten temat. 

— Może ja poproszę w przyszłości kogoś o przetłumaczenie naszych ksiąg na irwański i wyślę kilka do Irwanii — mruknął Eliończyk pod nosem, jednocześnie notując coś na swojej kartce. Obok niego leżało kilkadziesiąt już zapisanych. 

Nagle Ronul dostrzegł na paznokciach maga czerwone plamki. Zmarszczył brwi. Takie same, choć w o wiele większej ilości musiał zmywać ze swoich palców po walce z rozbójnikami. Widział je też na dłoniach Darelii, gdy nie domyła dokładnie rąk po walce z potworami w puszczy. Ta myśl sprawiła, że poczuł dreszcz na karku, a w trzewiach osiadł mu jakiś ciężki kamień. Przełknął z trudem ślinę.

— Czy to krew? 

— Hmm? — Firmil posłał mu zdezorientowane spojrzenie, po czym zauważył, gdzie spogląda krasnolud i również przyjrzał się swoim dłoniom. — Och… — Z kontemplacyjną miną obejrzał dłonie. — Tak. — Zdrapał odrobinę krwi z jednego z paznokci. 

— Co się stało?

Fir przygryzł wargę i zamknął na chwilę oczy.

— Możliwe, że kilka godzin temu kogoś zabiłem. Najwyraźniej będę musiał bardziej postarać się przy myciu — stwierdził takim tonem, jakby Ronul właśnie zapytał go o to, jaka pogoda może być w ciągu dnia.

Krasnolud powoli pokiwał głową. Z jednej strony odetchnął z ulgą, że Syn Nocy nie zrobił sobie krzywdy, a krew nie należała do niego, ale z drugiej czyjaś śmierć oznaczała, że stało się coś złego. Czy ktoś zaatakował maga? Ich wróg? Ludzie ciemnej królowej? A może niezadowolony Irwańczyk? Poza tym może i Ronul miał na swoim sumieniu niejedno życie, ale nadal robiło mu się nieswojo, gdy ktoś mówił o tym tak, jak o czymś zwyczajnym. 

— Czy ja chcę wiedzieć, co się stało? — zapytał, spoglądając na Syna Nocy z pewną ostrożnością. Naprawdę zastanawiał się, czy chce poznać tę konkretną historię. 

Firmil wzruszył ramionami. 

— Nic poważnego. Nikomu z nas nie groziło niebezpieczeństwo, jeśli tego się obawiasz. A przynajmniej nie bezpośrednio — uspokoił towarzysza. Zamilkł na moment i westchnął. — To była zapłata. 

— Zapłata? — Z ust Ronula wydobył się jedynie szept. Patrzył na przyjaciela z istnym niedowierzaniem. 

— Za informację. Dość cenną — mruknął ten ze wzrokiem wbitym w kartkę. Wydawało się, że wręcz unika spojrzenia towarzysza.

— Zgodziłeś się kogoś zabić w zamian za informację? — Ronul nadal nie do końca potrafił uwierzyć w to, co usłyszał. Nigdy nie podejrzewałby Firmila o coś takiego. Syn Nocy, mimo swego pochodzenia, jawił mu się jako osoba bardziej honorowa niż niejeden jasny, a tego rodzaju zabójstwa w oczach krasnoluda w żaden sposób nie łączyły się z pojęciem honoru. Młodzieniec szybko jednak się zganił – nie znał przecież całej sytuacji i głupstwem było wysnuwanie jakichkolwiek wniosków po dosłownie kilku lakonicznych zdaniach ciemnego. Chociaż w żaden sposób nie potrafił sobie wyobrazić, by Fir posunął się do czegoś takiego, a sama myśl, że jednak okazałby się do tego zdolny, wywoływała w nim jakieś dziwne rozczarowanie, spróbował zepchnąć to uczucie na dno umysłu. Kimże był, by oceniać? Szczególnie przed wyciągnięciem z przyjaciela jakichkolwiek szczegółów?

— Dokładniej, to zgodziłem się zabić informatorkę w zamian za informacje, które mi przekazała. I tak już umierała, a gdyby ją złapali, jak stwierdziła, zdradziłaby wszystko, co wiedziała. A nawet jeśli nie udałoby jej się obejść przysięgi i milczałaby we wszystkich sprawach, torturowaliby ją, aż straciłaby zmysły. O ile wcześniej by nie umarła po całych dniach albo i tygodniach katuszy — wyjaśnił Firmil bezbarwnym tonem. Ten spokój sprawiał, że jego słowa wywołały u drugiego młodzieńca dreszcz strachu. 

Ronul nie wiedział, czy młodzieniec w jakiś sposób odgadł jego myśli, czy może potrzebował usprawiedliwić się lub po prostu wygadać. Niezależnie od tego, jaki cel miał Eliończyk, krasnolud mógł bardziej zrozumieć jego decyzję. 

— Też mi się to nie podoba — odezwał się ponownie mag i westchnął — ale to była jej decyzja i jedyny hołd, który mogłem jej oddać. 

— Hołd?! 

Firmil prychnął i przewrócił oczyma. Był to gest tak nieoczekiwanie ludzki, że Ronul poczuł na jego widok nagłą ulgę i nieco mocniej opadł na oparcie swego krzesła.

— Nie rozumiesz. — Eliończyk przygryzł wargę, a jego głos brzmiał tak, jakby uważał to za smutny, ale oczywisty fakt, z którym już dawno się pogodził. — Jaśni zazwyczaj nie rozumieją takich spraw.

Ronul zmarszczył brwi. Chociaż jego ciemne oczy zachowały miękki wyraz, na twarzy krasnoluda odmalowało się zdecydowanie i zawziętość, która pojawiała się zazwyczaj, gdy grał w karty lub próbował udowodnić swój punkt widzenia wyjątkowo upartemu kapłanowi czczącemu tylko wybranych bogów. Było to spojrzenie kogoś, kto mimo wielkich pokładów dobroci ma zamiar nie tylko udowodnić rozmówcy, że ten się myli, ale i przy tym, jeśli tylko zajdzie taka potrzeba, rozłożyć jego tok rozumowania na czynniki pierwsze, by znaleźć w nim jak najwięcej luk,  potem bez wahania je wskazać.

— Wypróbuj mnie — rzucił jedynie.

Firmil przyjrzał mu się uważnie, a te niezwykłe, zielone oczy z szerokimi, żółtymi obwódkami wokół źrenic wydawały się patrzeć w głąb umysłu oraz duszy krasnoluda, tak, jakby ich właściciel wiedział o Ronulu więcej nawet niż on sam. Takie spojrzenie miała większość Eliończyków, których drużyna spotkała do tej pory; tym samym przenikliwym wzrokiem spoglądała na nich królowa Almadia. Nic dziwnego, że irwańscy ludzie tak obawiali się magów, jeśli ci nieustannie zdawali się dostrzegać najgłębiej skryte sekrety każdego śmiertelnika. 

Ronul dawno już jednak wyzbył się tego niepokoju. Szczerze wątpił, by Firmil mógł mu czytać w myślach – inaczej młody Eliończyk niechybnie spadłby ze swej klaczy wskutek ataku śmiechu. Ponadto Firmil nieczęsto patrzył mu prosto w oczy tak długo i przenikliwie jak teraz, gdy w pomieszczeniu przebywali tylko we dwóch i rozmawiali na tak poważny temat.

W końcu Syn Nocy cicho westchnął i zaczął mówić:

— Wyobraź sobie… wyobraź sobie, że zostały ci ostatnie dni życia. Że umrzesz, niezależnie od tego, co zrobisz. — Jego głos był pełen goryczy. — Jedyne, co możesz wybrać, to to, w jaki sposób umrzesz. Możesz umierać godzinami, trawiony gorączką, niszczony przez truciznę, gdzieś w głębi lasu lub w przydrożnym rowie, bo nie zdołasz doczołgać się dalej. Możesz mieć jeszcze większego pecha i, już umierający i tak od rzeczonej trucizny, zostać złapany przez wrogich szpiegów, którzy spróbują siłą wydobyć z ciebie sekrety. Sekrety, których nie zdradzisz, bo złożyłeś przysięgę, która zwyczajnie ci na to nie pozwoli. Magia — dodał ostatnie słowo, zanim Ronul zdążył mu przerwać. — Będziesz torturowany całymi dniami na wiele wymyślnych sposobów, bez najmniejszej litości, aż umrzesz, a twoje zwłoki zostaną wyrzucone zwierzętom na pożarcie. 

Krasnolud z trudem powstrzymał wzdrygnięcie. Firmil mówił tak rzeczowo, jakby opowiadał o pogodzie za oknem lub recytował fragment podręcznika, a nie mówił o tym, jak okrutna może być śmierć z rąk ludzi jego matki.

— Wyobraź sobie, że cały czas, gdy jesteś torturowany, czujesz też skutki krążącej w twoich żyłach trucizny, która dodatkowo odbiera ci siły i wywołuje cierpienie nie do ukojenia. Wyobraź sobie, że niezależnie od tego, co się stanie, ty i tak umrzesz, prawdopodobnie w bólu, choć ten pierwszy, nawet jeśli koszmarny, to nic w porównaniu z katuszami ze strony ludzi mej matki. — Uśmiechnął się, jednak nie było w tym ani odrobiny radości. — Masz jeszcze jedno wyjście, to podyktowane starymi prawami i tradycjami, które są dla ciebie najważniejsze. Możesz umrzeć na własnych warunkach. Nie pozwolić nikomu wygrać ze sobą, ani wrogom, ani truciźnie. Możesz nawet poprosić o ten jedyny zaszczyt, który jeszcze ci pozostał, i zamiast zrobić to samodzielnie, poprosić kogoś innego. Kogoś, kto z jakiegoś powodu jest dla ciebie ważny. Kogoś, do kogo masz najwyższy szacunek. A ta osoba, o ile nie ma przeciwko tobie złych uczuć, nie może ci odmówić. Wie, jakie to dla ciebie ważne, a także, że zasługujesz na to za swe poświęcenie. 

Ronul powoli pokiwał głową. Zdawał sobie sprawę, jak odmienna jest kultura Eliończyków od tej, w której się wychował. Pamiętał resztą, choć mgliście, że jego krasnoludzcy rodacy również opierali wiele swych tradycji na śmierci, która byłaby godna wojownika. I chociaż nie słyszał, by posuwali się tak daleko, był w stanie zrozumieć rozumowanie Dzieci Nocy. 

— Cóż — zaczął w końcu, a na jego ustach pojawił się zaczepny uśmieszek — nikt mnie już nie przekona, że to Irwańczycy są szurnięci na punkcie honoru. Zdecydowanie ich przerastacie.

Firmil przez chwilę tylko patrzył na niego z niedowierzaniem, a jego oczy rozszerzyły się niczym u sowy. Zamrugał raz, potem drugi. Potem nagle wybuchnął śmiechem. Pochylił się do przodu i oparł przedramiona o stół, a jego ciałem co chwilę wstrząsał chichot.

— Wypraszam sobie! — wydusił z trudem, a jego słowa były ledwo zrozumiałe. — Honor jest nudny i zbędny w wielu sytuacjach. 

Dopiero, gdy opanował wesołość, dodał znacznie poważniej:

— Chciała po prostu godnie umrzeć. I szybko. 

Ronul powoli pokiwał głową, przyjmując te słowa do wiadomości. Temat jednak zaciekawił go na tyle, by zdecydował się zadać jeszcze jedno pytanie, które przyszło mu do głowy: 

— Czy taki wybór przysługuje każdemu?

Firmil przez chwilę milczał. Albo sam musiał zastanowić się nad odpowiedzią, albo próbował jak najlepiej dobrać słowa, by wyjaśnić sprawę komuś z zupełnie innego kręgu kulturowego, kto pierwszy raz stykał się z eliońskimi zasadami.

— Teoretycznie tak — rzekł w końcu. — W praktyce byli w królewskich lochach więźniowie, którzy go nie dostąpili mimo próśb, bo ich występki były zbyt okropne, by zasługiwali na honorową śmierć. — Na jego twarzy malował się wyraz pogardy. — A teraz porzućmy na moment temat śmierci, bo moje życie ostatnio i tak toczy się wokół niej bardziej, niż bym sobie tego życzył. Czy mógłbyś podać mi tamtą kartkę? — Wskazał dłonią leżący blisko krasnoluda kawałek papieru.

Ten wziął kartkę i podsunął ją magowi. Wydawała się wyjątkowo dobrej jakości, gruba i całkiem przyjemna w dotyku, choć nieco szorstka. Jej kremowy odcień sprawiał, że czytanie notatek stałoby się o wiele milsze niż w przypadku zwykłego, białego lub szarawego papieru. 

Firmil skinął głową w ramach podziękowania i szybko zaczął pisać coś na kartce. Chociaż ze swojego miejsca Ronul niewiele dostrzegał, żaden z pozostawionych przez maga znaków nie przypominał mu liter; przynajmniej nie takich, które znał. Domyślał się, że patrzył na jakiś rodzaj szyfru, bo w Elionie widział kilka razy nawet runy układające się na starą wersję języka Dzieci Nocy, a kolejne symbole pojawiające się na papierze niewiele wspólnego miały i z tymi. 

Podejrzenia te zmieniły się w niemal całkowitą pewność, gdy Firmil ruchem palców wyciągnął znikąd półprzezroczystego ptaka, przypominającego nieco z wyglądu gołębia, a potem przyczepił zwiniętą wiadomość do jego nóżki. Utworzone przez magię zwierzątko spojrzało na swego stwórcę wyjątkowo inteligentnym jak na pozbawione wolnej woli widmo wzrokiem, po czym podfrunęło do okna. 

Ronul aż otworzył szerzej oczy, gdy przeleciało przez szybę tak, jakby tworzyło ją zaledwie odrobinę gęstsze powietrze, a nie gruba warstwa szkła. Zaraz też ptak zniknął krasnoludowi z oczu, rozpłynąwszy się w mroku. 

— Nie boisz się, że ktoś go złapie? — zapytał, wciąż wpatrzony w ciemność za oknem. 

Firmil spojrzał na niego ze zdziwieniem. Dopiero po sekundzie zorientował się, o co chodzi jego rozmówcy. Wtedy za to na jego twarzy zakwitł szeroki uśmiech, taki, jaki pojawia się u drapieżnika mocno trzymającego niezdolną już do ucieczki ofiarę w szponach. Ostre zęby błysnęły w świetle świec.

— O, nie — stwierdził lekko i machnął dłonią. — Jeśli przechwyci go ktoś niepowołany, lepiej dla niego, by nie zdołał go otworzyć — stwierdził niemal beztrosko, a w jego oczach pojawił się złośliwy błysk. — Chyba że ma życzenie stać się ofiarą wyjątkowo paskudnej klątwy. 

Ronul spojrzał na przyjaciela z zaintrygowaniem. Dotychczas niewiele słyszał o klątwach, poza tym, że były wyjątkowo niebezpieczną częścią magii i, wedle przekonania zdecydowanej większości Irwańczyków, Dzieci Nocy się w nich wręcz lubowały. Nie wiedział, czy powinien całkowicie wierzyć w ten ostatni pogląd, bo jak już się przekonał, wiele twierdzeń na temat ciemnych okazało się może nie tyle całkowitym kłamstwem, ile naprawdę dużą przesadą. 

— Umiesz rzucać klątwy? — zapytał. W końcu bliscy Arwara to właśnie Firmila początkowo podejrzewali o przeklęcie królowej Aithne. I chociaż teraz już wiedzieli, że nie ponosił za to winy, Ronula naprawdę ciekawiło, czy byłby w stanie dokonać czegoś takiego. 

— Zależy, co rozumiesz przez klątwę — odparł powoli Fir, a każde jego słowo wydawało się dokładnie przemyślane. — Czy umiem kogoś przekląć naprawdę paskudnym, a nawet zabójczym urokiem? Oczywiście — przyznał bez najmniejszego wahania, tonem tak swobodnym, jakby uważał to za coś oczywistego. — Czy jestem w stanie utworzyć najprawdziwszą z klątw? Nie, przede wszystkim nie mam pod ręką żadnego demona, który by to dla mnie zrobił. Za to mam resztki moralności i zdrowego rozsądku. — Uśmiechnął się krzywo. — A nawet gdybym nie miał także ich, przywiązałem się do swojej duszy. Przynajmniej na tyle, by nie używać jej jako substytutu prawdziwej demonicznej istoty. Czysto teoretycznie, byłbym w stanie. Czysto praktycznie, nie ma opcji, bym nawet to rozważył. 

— Jaka jest różnica? W tych klątwach? Dlaczego do tych prawdziwych potrzeba demonów?

— Widzisz, prawdziwa klątwa to nie tyle po prostu złośliwe zaklęcie, ile dosłownie fragment demonicznego bytu. Nie taki, który ma własną świadomość, ale ukierunkowany na wywołanie negatywnego efektu, skutkującego niemal zawsze śmiercią lub inną tragedią. Sprawa jest nieco bardziej skomplikowana, ale tak działają prawdziwe klątwy, takie jak ta, której ofiarą padła królowa Aithne. To demony same je rzucały, więc aby kogoś nią uraczyć, potrzeba przekonać do pomocy jednego z nich. Ewentualnie czasem poświęcić dość pokaźny kawałek własnej duszy i samemu wykonać przekleństwo, zamiast zawierać umowę z demonicznym bytem. Ten drugi rodzaj to po prostu zwykła magia, tylko o działaniu bardziej złowrogim niż zazwyczaj. O wiele łatwiej ją zdjąć czy się przed nią uchronić, a do tego rzadko kiedy jest tak niebezpieczna jak ta prawdziwa. Tak w skrócie — wyjaśnił Firmil w sposób podobny, do tego, którego używali czasem nauczyciele świątynni wobec pierwszorocznych uczniów. 

— Czy, tak czysto hipotetycznie, każdy mag mógłby rzucić tę prawdziwą klątwę, gdyby oddał część swojej duszy? — Ronul pochylił się odrobinę w stronę rozmówcy.

— Czysto hipotetycznie, nie — stwierdził Fir bez najmniejszego wahania. — To akurat nie zależy od tego, czy jest się magiem. 

— Więc od czego?

— Tego, jak wiele ma się w sobie z demona. 

***
Jeeeej, nowy rozdział! W porównaniu do poprzednich krótki, ale inaczej czekalibyście pewnie kolejne dwa albo trzy miesiące, aż uda mi się napisać coś więcej.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro