Rozdział trzydziesty pierwszy: Dance Macabre

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jughead POV

 Czasem przychodzą takie chwile, że cały świat wstrzymuje oddech. Wiatr przestaje wiać, ptaki przestają śpiewać, nawet jadące po ulicy samochody toczą się jakby ciszej i wolniej. Te okropne chwile, w czasie których wszystko jest Ci obojętne, jesz jedzenie, które pozbawione jest smaku, pijesz wodę, która nie gasi pragnienia, zapalasz światła, które nie rozpraszają mroku. Trwasz. Równie dobrze mógłbyś zasnąć, ale sen nie przynosi Ci ukojenia. Wtedy zaczynasz myśleć, szukać przyczyn takiego, a nie innego stanu rzeczy.

 Czy wierzysz w przeznaczenie? Czy wierzysz, że gdzieś tam jest wielka księga, w której zapisane jest dokładnie Twoje życie? Czasami, patrząc na swój żywot odnosiłem wrażenie, że znane z mitologii FATUM istnieje. Kojarzycie Edypa? Gość miał przesrane, zabił ojca, przespał się ze swoją matką, a potem został oślepiony i wygnany. Ogólnie w jego historii chodzi o to, że nieważne jakie decyzje by podjął - i tak przegra. Nie ważne, którą drogę wybierze, bo każda droga zaprowadzi go nad przepaść, z której będzie musiał skoczyć.

 Takie myśli nachodziły mnie tamtego dnia. Był szósty stycznia, śnieg sypał się z nieba jak łupież z włosów, zimne słońce chowało się już na nieboskłonie, zalewając Riverdale swoim ostatnim, czerwonym promieniem. Może był to piękny widok, ale nie potrafiłem się nim cieszyć. Z tyłu głowy wiedziałem, że tej nocy stanie się coś złego, ale nie potrafiłem powiedzieć co. Znacie to uczucie? Taki cichy głosik, który szepcze wam zza pleców, że będzie źle. Nie słuchałem go. Musiałem skupić się na Betty.

 Przygotowałem się do wyjścia z przyczepy, założyłem kurtkę, przeczesałem dłonią czarne włosy i spojrzałem do lustra. Nie było jej raptem kilka dni, a ja wyglądałem jak trup. Zbladłem, miałem podkrążone i zaczerwienione oczy, a usta zaciskały się w pełnym determinacji grymasie. Ostatni raz upewniłem się, że w mojej kieszeni znajduje się świeżo naostrzony nóż, po czym opuściłem przyczepę, zamykając jej drzwi i spoglądając na nią przez chwilę.

 Czułem w brzuchu ekscytację, podniecenie narastało we mnie przez cały dzisiejszy dzień, chciałem mieć już to wszystko za sobą. Na parkingu czekali Serpents, którzy zgodnie z planem mieli się na nim stawić. Przejechałem pustym wzrokiem po ich twarzach. Dorośli, młodzi, chłopcy, dziewczyny, oni wszyscy wzięli sobie za punkt honoru, by mi pomóc, wdzięczni za to, że dałem im możliwość pracy. Teraz przyszli tutaj, by się odwdzięczyć. Powitałem ich skinieniem głowy, a na przód wyszła Toni, za któej plecami podążali Fangs i Sweet Pea.

 Na ich twarzach również widoczne było napięcie. Zacierali nerwowo ręce, oddychali nierówno i rzucali na siebie nawzajem niespokojne spojrzenia.

- Gotowi? - zapytałem - Wszystko przygotowane? Wiecie, co macie robić?

- Wiemy - Sweet Pea zacisnął zęby - Możesz być spokojny, Serpents będą Cię ubezpieczać. Przypuszczasz, że możemy mieć towarzystwo?

- Jestem tego pewny - parsknąłem - Archie nie jest głupi, nie porywałby się sam na armię. Ktoś mu pomaga, pytanie tylko kto i dlaczego. Dopilnujcie, żeby nikt nam nie przeszkadzał, jasne? Chcę osobiście pogadać z tym rudym skurwysynem.

- Jasne - Fangs strzepnął śnieg z ramienia skórzanej kurtki - A co jeśli coś pójdzie źle? W sensie, co jeśli z Tobą będzie źle? Nie możemy wykluczyć takiej ewentualności, chyba sam rozumiesz.Co mamy wtedy zrobić?

- Jeśli coś pójdzie nie tak, to waszym priorytetem jest Betty. Ale nie nastawiajcie się na to, znam Archiego. Nic mi nie zrobi, pierwsze będzie chciał się popisać jakim to jest geniuszem, że udało mu się mnie wrobić i pokonać. Nasza przewaga polega na tym, że Archie jest zbyt pewny siebie Będzie siedział w tym bunkrze z Betty, wymyślając co mi powie, gdy już zatryumfuje, bedzie wyobrażał sobie tę scenę i napawał się tą wizją.

 Chłopcy skinęli głowami i wrócili do reszty ludzi, by przekazać im informacje. Plan był banalnie prosty, miałem odwrócić uwagę Archiego, wciągając go w rozmowę i dać czas Serpents, by ustawili się dookoła nas. Jeśli wszystko poszłoby po mojej myśli, to odzyskalibyśmy Betty całą i zdrową bez żadnej walki. W między czasie miał do nas dołączyć szeryf Keller, który aresztowałby Archiego za podwójne zabójstwo i porwanie. Nawet on nie mógłby przymknąć oczu na takie wybryki, więc była dość spora szansa, że wszystko pójdzie gładko.

 Toni złapała mnie za ramię i zmusiła bym spojrzał jej w oczy. Wiedziałem, co w nich dostrzegła. Ona jedna zawsze potrafiła zobaczyć we mnie to, co ukrywałem przed całą resztą. W moich oczach czaił się strach, niepewność i słabość. Bałem się o Betty i to cholernie. Martwiłem się, że ten zwyrodnialec coś jej zrobił, a jeśli tak, to ja nigdy sobie tego nie wybaczę. Archie zdolny był do wszystkiego. Nie liczył się z ludźmi. Wprawdzie wiedziałem, że Betty jest mu potrzebna żywa, ale przecież kobiecie można zrobić krzywdę na wiele sposobów, prawda?

 Na samą myśl o tym zrobiło mi się niedobrze.

- Źle wyglądasz - w głosie Toni słychać było troskę - Spałeś cokolwiek?

 Przetarłem oczy i spojrzałem na nią jeszcze raz. Miała na sobie wysokie buty, grubą kurtkę i rękawiczki, wyglądała bardzo ładnie. Byłem jej bardzo wdzięczny, za wszystko co dla mnie zrobiła. Kochałem Betty, ale z Toni stworzyłem taką relację, jakiej nigdy nie stworzę z blondynką. Różowowłosa czytała ze mnie jak z otwartej księgi, przed nią nic nie udało się ukryć. To ona pierwsza zauważyła we mnie potencjał, jej nie musiałem niczego udowadniać. To ona pierwsza traktowała mnie jak równego sobie, to ona pierwsza pokazała mi, że nie wszyscy ludzie są okropni i źli. Byłem jej wdzięczny za tę nadzieję, którą mi dawała. Cieszyłem się, że była tutaj ze mną, w tej najtrudniejszej dla mnie chwili.

 W ostatnich promieniach słońca jej włosy lśniły delikatnie przypruszone śniegiem. Starała się przywołać na usta uśmiech, ale słabo jej to wyszło. Ja martwiłem się o Betty, a Toni martwiła się o mnie. Prawdopodobnie ona też źle spała, musiała pocieszyć Cheryl, a potem myślała o mnie, tego byłem pewien. Ja też myślałbym o niej, gdyby to jej coś groziło. Uśmiechnąłem się do niej i przytuliłem ją do siebie.

- Wyśpię się po śmierci - spróbowałem zażartować.

- Obyś nie wysypiał się jeszcze długo.

 Jej drobne ciało przylgnęło do mnie, poczułem jak drży. Była taka mała, zupełnie jak dziewczynka, tyle, że dojrzalsza. Była dla mnie jak siostra, którą odebrała mi matka. Pamiętałem JB, Toni była do niej podobna. Ona też starała się dostrzegać w ludziach same pozytywne cechy i wyzwalać w nich najlepsze odruchy.

- Nie zamierzam - uśmiechnąłem się krzywo się krzywo - Mamy z Betty kilka nocy do nadrobienia.

- Minąłeś się z powołaniem, Jones - Toni trzepnęła mnie w ramię, gdy już się ode mnie oderwała - Może zamiast pisać, powinieneś zostać aktorem? Oni wszyscy uważają, że jesteś spokojny, aż dziwię się, że nikt nie zauważył jak bardzo się denerwujesz.

- Jestem kłębkiem nerwów - przyznałem, wzruszając ramionami - Ale nie mów im. Niech wierzą, że jestem pewnym siebie, odważnym przywódcą, za którym będą mogli skoczyć w ogień.

- Jest kolosalna różnica między odwagą, a głupotą, Jug - przypomniała mi - Pamiętaj o tym dzisiejszej nocy.

 Skinąłem głową i omiotłem wzrokiem gang, którego byłem królem. Radzili sobie świetnie i beze mnie, wystarczyło dać im szansę. Raz za czas pojawiałem się tylko w Whyte Wyrm,  by sprawdzić czy szystko jest dobrze, pogadać z członkami i wypić z nimi piwo, ale tak poza tym, to byli samowystarczalni, nie potrzebowali opieki i potrafili sami podejmować decyzje. Byłem z nich bardzo, ale to bardzo dumny. Udowadniali, że nigdy nie jest za późno na zmianę, jeśli naprawdę się jej chce.

 Zrobiłem krok w ich stronę, ale Toni złapała mnie za rękę i spojrzała mi w oczy.

- Jughead, jeśli przyjdzie co do czego - wyrzuciła na jednym oddechu - Jeśli będziesz musiał, to... no... dasz radę...

- Zabić go? - podpowiedziałem, a ona skinęła głową - Ten człowiek niszczy moje życie odkąd pamiętam. Zabił Diltona i Jasona, skrzywdził, a potem porwał Betty. Przez wiele lat bałem się go jak diabeł wody święconej, ale teraz? Nie boję się. Jeśli nie będę miał wyjścia, jeśli postawi mnie pod ścianą, zabiję go bez mrugnięcia okiem. Ale pamiętaj, że poprosiłem Kevina by przyprowadził swojego tatę. Liczę, że tej nocy nie poleje się niczyja krew. Ta ziemia już zbyt wiele jej wchłonęła.

- Kocham Cię - w oczach Toni zalśniły łzy - Bracie.

- Ja Ciebie też, siostrzyczko.

***

 Las szumiał niespokojnie, jakby świadomy nadchodzących wydarzeń. Szliśmy utartą, zasypaną śniegiem żwirową drogą, wokół której zaspy śniegu były wielkie niczym góry. Śnieg skrzypiał pod naszymi stopami, mimo, że staraliśmy się iść cicho. Znałem ten las jak własną kieszeń, nieraz wcześniej spacerowałem tędy, z braku lepszego zajęcia, ale tym razem wydał mi się całkowicie obcy. Nie było już charakterystycznych klonów, z góry patrzyły na nas drzewa przypominające wieszaki, ze swoimi ostrymi gałęziami wyciągniętymi w naszą stronę, jakby chciał nas złapać w swój uścisk i nigdy nie wypuścić.

 Nie byliśmy tutaj pożądanymi gośćmi.

 Przed nami zamajaczył mały, niebieski most, czy może raczej kładka, która przeczucona była między brzegami. Kiedyś faktycznie ktoś z niej korzystał, ale teraz deski były w nim już niemal całkowicie przegniłe, więc wszyscy omijali go szerokim łukiem. Jeśli ktoś chciał przeprawić się na tamten brzeg, to raczej używał łodzi. Na nasze szczęście, Archie był niemal na wyciągnięcie ręki. Posłusznie skręciłem w prawo, pamiętając wskazówki Kevina.

 Nikt się nie odzywał, nie chcieliśmy naruszać tej ciszy, która oblegała nas ze wszystkich stron. Szliśmy posępnym korowodem, a ja prowadziłem swoich ludzi, niczym śmierć prowadząca ludzi w Dance Macabre, odwiecznym tańcu śmierci. Za moimi plecami głośno sapał Sweet Pea, a za jego plecami Fangs rozglądał się niespokojnie na wszystkie strony.

 Im bliżej byliśmy, tym chłodniej się robiło. Może był to efekt wyobraźni, a może moich butów, które juz całkowicie przemokły, ale naprawdę odczuwałem spadek temperatury. Serce biło mi jak młotem, kilka razy szybciej niż powinno. Moje policzki były zaczerwienione.

 Nagle ich zobaczyłem i gestem ręki wstrzymałem moich towarzyszy.

 Była to sporych rozmiarów polana, otoczana ze wszystkich stron rozłożystymi świerkami, których gałęzie o każdej porze roku, zapewniały brak widoczności. Idealne miejsce na kryjówkę. Na jej środku, paliło się ognisko, dookoła którego stali grubo ubrani mężczyźni i grzali dłonie. Płomienie rzucały delikatne światło, które pozwoliło mi dostrzec klapę w ziemi, która zapewne umknęłaby mi, gdybym jej nie szukał.

 Bunkier.

 Mężczyzn było około dziesięciu, każdy z nich ubrany był w grube kurtki i czapki. Byli wysocy i postawni, o szerokich barkach, typowi goryle. Wskazałem na nich palcem, a Sweet Pea machnął dalej ręką na naszych ludzi i w milczeniu poprowadził ich w bok, by otoczyć polanę. Dalej mieli tylko czekać na znak.

 Byłem pewny, że jeśli moje serce zacznie bić jeszcze odrobinę szybciej, to w pewnym momencie wyskoczy mi z piersi. Wzmógł się wiatr, zrywając z drzew drobne, ostre kawałeczki zmarzniętego śniegu, które rzucił mi w twarz. Wiedziałem, że wchodzenie tam było złym pomysłem, ale i tak zamierzałem tam zrobić. Zaniosłem do Boga ostatnią modlitwę, z prośbą by opiekował się Betty, wziąłem głęboki oddech i zrobiłem krok w stronę polany.

- Dobry wieczór, Panowie! - zawołałem z fałszywą odwagą w głosie - Zbieracie grzyby? To chyba zła pora roku na grzybobranie, prawda?

 Powoli odwrócili się do mnie, a ja stanąłem jak wryty. Znałem każdego z nich. W szczególności jedna, cholerna twarz zapadała mi w pamięć aż za dobrze. Mężczyzna w długich włosach, z pooraną twarzą, zakrytą do połowy niechlujną brodą wykonał krok w moją stronę, obrzucając mnie kpiącym uśmiechem.

- Co tam, smarkaczu? - warknął, strzelając na palcach - Długo kazałeś nam na siebie czekać.

- Gdzie jest Betty, Tall Boy? - syknąłem, czując jak rośnie we mnie irytacja - I co Ty tutaj, do jasnej cholery,robisz?!

 Mężczyzna zaśmiał się, po czym podszedł do klapy i zapukał w nią swoimi knykciami. Przez chwilę panowała cisza, a potem usłyszałem kroki, jakby ktoś wspinał się po metalowej drabinie. Okropny zgrzyt niesmarowanego nawiasu przetoczył się przez las, kilka ptaków poderwało się do lotu, a przeze mnie przeszły ciarki.

 Klapa uniosła się, a z niej zaczęła powoli wyłaniać się postać Archiego Andrewsa, niczym wąż, który wypełza ze zwojej dziury. Najpierw ujrzałem rude włosy, potem szeroki usmiech, ukazujący rząd lśniąco białych zębów, żółto - niebieska kurtka, cały Archie. Skinął z wdzięcznością na swoich ludzi, którzy zaczęli ustawiać się dookoła nas. Starałem się nie patrzyć w bok, nie chcąc zwrócić uwagi na swoich przyjaciół, którzy przedzierali się w krzakach, gdzieś poza zasięgiem mojego wzroku. Musiałem dać mi czas, musiałem grać na czas.

 Uśmiechnąłem się więc w odpowiedzi do rudowłosego chłopaka, u boku którego stał Tall Boy, niczym pies stróżujący przy swoim Panu.

- Jughead, miło Cię widzieć - zakpił Archie, rozkładając szeroko ramiona - Co Cię sprowadza w to dziwne miejsce?

- Nie zgrywaj większego durnia, niż jesteś - warknąłem - Gdzie jest Betty?

 Archie udał zamyślonego i zaczął chodzić w kółku, mrucząc coś pod nosem. Starał się wyprowadzić mnie z równowagi, starał się zagrać mi na psychice, ale ja byłem na to przygotowany. To było do przewidzenia. Jedyne, co mnie stresowało, to pistolet, który Archie miał przypięty do pasa. Zobaczyłem go, gdy chłopak uniósł ramiona, by mnie przywitać.

- Zdaje się, że jest w środku - machnął bagatelizująco ręką - Nie mogłem pozwolić jej zmarznąć. Masz w tej swojej przyczepie coś takiego jak ogrzewanie? Kobiecie musi być ciepło, wiesz? Musisz umieć ją rozgrzać.

- Wypuść ją - zażądałem, patrząc mu w oczy - Masz mnie, przecież tego chciałeś, prawda? Od początku chodziło Ci o mnie. Wiedziałeś, że jestem na Twoim tropie, więc postanowiłeś się mnie pozbyć. Nie udało Ci się wpakować mnie do więzienia, więc postanowiłeś mnie tutaj zwabić, porywając ją, tak? Świetny plan, udało Ci się. Teraz ją wypuść.

- Juggie, nie tak szybko - Archie zaśmiał się, stajać obok ognia - Po pierwsze, muszę Ci pogratulować. Nie sądziłem, że dojdziesz do prawdy, ale Ty to zrobiłeś. Tak, zabiłem Jasona, tak, zabiłem Diltona. Co z tego? Wiesz ilu ludzi umiera w każdej sekundzie na świecie? Dwóch w tą, czy w tamtą, to żadna różnica.  Porządnie zaszedłeś mi za skórę, zlekceważyłem Cię. Byłem przekonany, że nigdy nie uda Ci się rozkochać w sobie Betty, a Ty to zrobiłeś. Zniszczyłeś każdy jeden plan który na Ciebie miałem. Tak to jest, jeśli polega się na innych... Dziś nie popełnię tego błędu. Nie wyjdziesz z tego lasu, Jughead. Z Twoim trupem będzie o tyle łatwiej, że nikt nie będzie rozpaczał. No, może poza Betty, ona trochę popłacze, ale wkrótce znów do mnie wróci. Zawsze wraca. Kocha mnie od dziecka.

- Kocha, tak? - wywróciłem oczami, czując rosnącą wściekłość - Gościu, zabiłeś dwójkę ludzi! Porwałeś dziewczynę, która chciała Ci pomóc, która jako jedyna widziała w Tobie jakąś cząstkę dobra! Ja jej nie widzę. Ona widzi w Tobie chłopaka, który się pogubił w życiu, któremu trzeba podać rękę, ale wiesz co ja widzę? Robala. Wielkiego, obrzydliwego robala, który wije sie pomiędzy ludźmi i zadaje im ból dla samej tylko chorej satysfakcji, dla świadomości tego, że ktoś inny przez niego cierpi. Tym dla mnie jesteś, robalem. Nie przysługują Ci żadne prawa, bo ty te prawa miałeś gdzieś, gdy zabijałeś innych.

- Ależ wzruszające, już prawie pomyślałem...

- Nie pomyślałeś - warknąłem wściekle - Właśnie w tym problem. Nie myślisz. Podążasz za chorym przeczuciem, za świadomością, że jesteś nietykalny, najlepszy i najmądrzejszy. To dlatego zamieniałeś moje życie w koszmar. Bo ubzdurałeś sobie w tym rudym saganie, że skoro masz więcej siły, kasy i lepsze ubrania, to możesz robić co Ci się podoba. Otóż myliłeś się. Nie jesteś lepszy. Jesteś taki jak ja. Równy. I ja Ci to dzisiaj udowodnię.

Starałem się uspokoić swój oddech, ręce drżały mi niekontrolowanie z gniewu, mrozu i strachu. Patrzyłem w oczy swojego koszmaru z dzieciństwa. Każde dziecko czegoś się bało. Czasem był to potwór z szafy, albo spod łóżka. W pewnym wieku jednak zaczynaliśmy rozumieć, że potwory nie istnieją, że żyją tylko w naszej głowie. Nieprawda. Ja spotkałem swojego potwora spod łóżka i był on jak najbardziej prawdziwy, stał teraz przede mną, uśmiechał się kpiąco i zdawał się nie zwracać uwagi na krzyki, które dochodziły z bunkru. Ja słyszałem.

- Zlekceważyłeś mnie - przyznałem, zakładając ręce na piersi - Nie pierwszy raz w życiu. Mówiąc szczerze, nie podejrzewałem Cię. Myślałem, że jesteś zbyt głupi, by wymyślić tak zaawansowaną zbrodnię. Ja też popełniłem błąd. Prawie mnie pokonałeś, Archie, prawie. Wiem już wszystko, mam dowody, mam kartotekę. Powiedz mi tylko jedno, bo tego nie rozumiem. Skąd do cholery, wziąłeś mój pierścień?

- Ja mu go dałem - odpowiedział Tall Boy, z krzywym uśmiechem - Pamiętasz ten moment, gdy wywaliłeś mnie z Serpents? Dałeś mi wtedy w pysk, a pierścień spadł Ci z palca. Ja i Pan Andrews, długi czas byliśmy wspólnikami, on produkował, a ja rozprowadzałem Jingle Jangle, stwierdziłem, że będzie potrafił się na Tobie zemścić i nie pomyliłem się.

 Skinąłem głową, nagle wszystko stało się dla mnie jasne. Nie było już żadnego znaku zapytania, żadnej zakrytej karty. Modliłem się, by mikrofon bezprzewodowy zadziałał i zarejestrował każde ich słowo, bo od tego wszystko zależało. Podpiąłem sobie podsłuch, który Kevin ukradł tacie i zostawił w moim pokoju wczoraj przed wyjściem. Toni miała siedzieć u mnie na kanapie i sprawdzać na komputerze, czy wszystko jest rejestrowane. Jeśli zadziałał, miałem Archiego w garści, jeśli nie, miałem problem.

Archie odwrócił się w moją stronę i westchnął, wyciągając pistolet i celując nim we mnie. Spojrzałem w jego oczy bez strachu. Nie bałem się. Zajęło mi to dziewiętnaście lat, ale wreszcie przestałem bać się Archiego Andrewsa. Był tylko człowiekiem, zabijał, ale też można go było zabić. Włożyłem dłonie do kieszeni, dotykając chłodnej stali noża. Wiedziałem, że nie wystrzeli, że będzie chciał się mną pobawić.

- Ostatnie życzenie, Jughead? - zapytał łaskawie.

 Miałem ochotę odpowiedzieć "pierdol się", ale tylko opuściłem głowę, skrywając uśmiech. Wciągnął się.

- Pokaż mi Betty - poprosiłem - Chcę zobaczyć ją ostatni raz.

 Archie pomyślał przez chwilę, po czym gestem ręki nakazał Tall Boyowi, by ten przyprowadził dziewczynę. Śnieg padał coraz mocniej, wiatr również zaczynał podwiewać z większą siłą. Mężczyzna zszedł do bunkru, by po chwili wrócić, ciągnąc za rękę Betty.

 Gdy ją zobaczyłem, nadludzkim wysiłkiem woli, opanowałem się przed zamordowaniem Archiego.

 Była cała zapłakana, w rozpiętym płaszczu. Jej włosy były w nieładzie, a tusz spływał spod oczu. Ręce miała z tyłu związane, a usta podrażnione, jakby ktoś dopiero wyjął z nich knebel. Zacisnąłem mocniej pięści. Tall Boy puścił ją, a ona bez słowa podbiegła do mnie, wciskając mi twarz w szyję. Cała drżała, nic nie mówiła, zdobyła się jedynie na cichy szloch, który wstrząsnął jej ciałem. Przytuliłem ją do siebie, zamykając na chwilę oczy. Była bezpieczna, prawdopodobnie zostanie jej trauma, ale była bezpieczna, cała i zdrowa, więcej nic się nie liczyło. Wziąłem jej twarz w dłonie i wpiłem się w jej usta, całując ją z desperacją. Przez chwilę nie reagowała, ale potem ku mojej uldze i radości, oddała pocałunek.

- Wszystko dobrze - szepnąłem jej do ucha, gdy oderwaliśmy się od siebie - Jestem tutaj, słyszysz? Wszystko będzie dobrze, obiecuję.

- Przpraszam, Jug - załkała, ponownie przytulając się do mnie na tyle, na ile pozwalały jej związane ręce, których nie mogłem rozplątać - To moja wina... głupia byłam, ja...

- Csii - uciszyłem ją - To nie Twoja wina. Będzie dobrze, zaufaj mi.

- Ależ to kurwa wzruszające - przerwał na Archie - Królewna i śmieć, czy to bajka? Oh, zapomniałem, że w bajce żebrak nie ginie postrzelony przez rudego księcia. Pożegnałeś się już, Juggie?

- Ty śmieciu! - syknęła wściekle Betty, odwracając się w jego stronę - Ty podła, parszywa gnido...

 Złapałem ją za rękę i siłą zmusiłem, by spojrzała mi prosto w oczy. Nie mogłem pozwolić jej się wtrącać, ponieważ wszystko szło po mojej myśli, musiała mi zaufać. Mężczyźni dookoła nas rozluźnili się, przestali zwracać uwagę na swoje otoczenie, Archie zyskał pewność, że mnie zabije, a Tall Boy był zbyt głupi, by domyslić się, że jako przywódca Serpents, poproszę ich o pomoc.

 Zbliżał się najważniejszy punkt programu, nie mogłem tego zawalić, bo w przeciwnym razie, zginę.

 Betty posłała mi wściekłe spojrzenie, jej oczy były zaczerwienione i zapuchnięte od łez. Bardzo pragnąłem je otrzeć, ale nie było na to czasu. Po chwili, dziewczyna w milczeniu skinęła i schowała się za mną.

- Archie - zacząłem - Popełniłeś kolejny błąd.

- O czym Ty gadasz? - warknął chłopak, a w jego głosie słychać było zdenerwowanie - Wszystko jest jak należy. Mam cię w swojej garści, zaraz wpakuję Ci kulkę między oczy i zabierzesz do grobu to, co wiesz. Nie martw się, zaopiekuję się Betty... każda kobieta czasem musi poczuć w sobie prawdziwego faceta z krwi i kości.

- Pierdol się! - wrzasnęła dziewczyna, wyrażając tym samym moje myśli - Poćwicz seks na lalce, bo na dziewczynach Ci nie wychodzi! Fatalny byłeś, zajmij się najpierw sobą, a potem bierz się za innych! Widziałam dżdżownice dłuższe niż to, co masz w spodniach!

 Archie zaczerwienił się i warknął coś pod nosem, a mężczyźni zatrzęśli się z rubasznego śmiechu.

- Popełniłeś błąd - mój głos przebił się poprzez salwy śmiechu - Bo kolejny raz mnie zlekceważyłeś. Naprawdę, jesteś jeszcze większym kretynem, niż myślałem, skoro nie przewidziałeś, że przyprowadzę przyjaciół.

 Archie zmarszczył brwi, a potem jego twarz wykrzywił grymas strachu. Posłał niespokoine spojrzenie w stronę krzaków, ale było już za późno. Z nikąd przetoczył się ryk, jakby pięćdziesięciu niedźwiedzi w jednym, a ja rozpoznałem, że to Sweet Pea krzyczy "ATAK!". Odepchnąłem zszokowaną Betty za siebie, skąd miał ją zabrać Fangs i zaprowadzić w bezpieczne miejsce, wyciągnąłem nóż z kieszeni i rzuciłem się na Archiego.

 A potem rozpętało się piekło.

***

 Elizabeth POV

 Ostatnie kilka dni były zwyczajnie okropne, ale to nic w porównaniu z tym, co stało się, gdy Jughead odepchnął mnie do tyłu. Byłam kompletnie rozbita, z jednej strony cieszyłam się, że go widzę, cieszyłam się, że mam go przy sobie, ale z drugiej strony przypomniałam sobie, co mówił Archie. Byłam przynętą, chciał dorwać Jugheada i to mu się udało.

 Tylko, że  nie spodziewał się, że wraz z Jugiem przyjdą Serpents, którzy gotowi są poświęcić za niego życie.

 Gdy Jughead mnie odepchnął, zatoczyłam się do tyłu, rozpaczliwie próbując złapać równowagę. Czyjeś mocne ręce chwyciły mnie i podtrzymały, chciałam krzyknąć, ale dłonie Fangsa owinęły mi się delikatnie na ustach, dając mi do zrozumienia, że musimy zniknąć. Skinęłam głową. Nie chciałam zostawiać Jugheada, bałam się o niego, ale tutaj byłam zbędna, moja pomoc mogłaby okazać się tylko utrudnieniem.

 Fangs podprowadził mnie w bezpieczne miejsce, z którego mogłam swobodnie obserwować co się dzieje, po czym wziął się za rozcinanie węzłów, wokół moich rąk. Rzuciłam okiem na polanę oddychając szybko. Ci mężczyźni, którzy towarzyszyli Archiemu bronili się rozpaczliwie, ale byli bez szans, Serpents było zdecydowanie więcej, spadli na nich ze wzgóza niczym lawina śniegu. Rozpaczliwie szukałam wzrokiem swojego chłopaka i zauważyłam go wreszczie. Skoczył na Archiego, wybijając mu pistolet z ręki.

 Upadli na ziemię, szamocząc się i tarzając, wyrzucając w powietrze tumany śniegu. Przewracali się wzajemnie, raz Archie był na górze, unosząc dłoń, by zadać cios, a w następnej chwili to Jughead przyciskał go do ziemi, uderzając z całej siły w jego twarz.

- Cholera, jesteś cała? - zapytał Fangs, gdy więzy wreszcie ustąpiły - Jughead urwie mi jaja, jeśli coś Ci się stanie!

- Jestem tylko osłabiona  - mruknęłam w odpowiedzi, czując jak szybko bije mi serce - I głodna.

Chłopak skinął głową i wstał, omiatając wzrokiem polanę, na której przeszło dwudziestu mężczyzn krzyczało, tarzało się po ziemi i biło. Zauważyłam jak Sweet Pea uderza kijem w głowę jednego z ludzi Archiego, sprawiając, że mężczyzna stracił przytomność. Z drugiej strony, widziałam też jak Tall Boy jednym, potężnym uderzeniem pięści, pozbawia świadomości członka Serpents.

 Archie tymczasem zrzucił z siebie Jugheada, który wpadł w zaspę śniegu. Rudowłosy chłopak krwawił, miał złamany nos i podbite oko, a z rozciętego łuku brwiowego, krew spływała mu na twarz. Wyglądał na zdezorientowanego, dramatycznie rozglądał się dookoła, by odnaleźć pistolet, którym mógłby zakończyć całe to przedstawienie.

 Zauważył go.

 Pistolet leżał około metra od ogniska, połyskując niebezpiecznie swoją metalową czernią. Archie dźwignął się na kolana, wypluł krew z ust i na czworakach zaczął posuwać się w stronę broni. Był już na wyciągnięcie ręki, gdy nagle ze śniegu wypadł Jughead, przewracając Archiego na bok z głuchym stęknięciem. Jeszcze nigdy nie widziałam go w takim stanie. Miał porozcinane oba policzki, a z ust i nosa lała mu się krew, która skapywała na ziemię, ale w jego oczach błyszczały iskierki szaleństwa.

  Wyciągnął nóż i z całej siły wbił go Archiemu w rękę, wywołując krzyk bólu u niego.  Rudowłosy chłopak wrzasnął przeraźliwie, łapiąc się za rękę, z której zaczęła wypływać krew, zaczerwieniająca śnieg wokół. Jughead otrząsnął się z pierwszego szoku i postanowił iść za ciosem, zmusił Archiego by wstał,  a potem z całej siły wbił mu pięść w brzuch, sprawiając, że chłopak zgiął się w pół, tylko po to, by w następnej chwili upaść na plecy za sprawą potężnego prawego sierpowego ze strony Jugheada.

 Wydawało się, że mój chłopak wkładał w tę walkę całą złość, frustrację, lęk, strach i smutek, któych najadł się przez Archiego. Odpłacał mu w tej chwili za każdą jedną krzywdę, której doświadczył. Jego czarne włosy powiewały na wietrze, mokre z mieszaniny krwi i stopionego śniegu. Wyglądał jak jakiś wojownik, z bajek Disney'a, który właśnie zastanawia się, czy oszczędzić swojego największego wroga, wijącego się pod jego nogami. Archie zwijał się, jęcząc przeciąglę, a ja poczułam, że Fangs łapie mnie za rękę.

- Chodź! - zawołał - Wynosimy się stąd! Chłopcy dadzą radę!

 Nie chciałam odchodzić, ale nie miałam sił by się wykłócać. Odgłosy walki z polany powoli ucichały, ostatnim co zobaczyłam, nim odwróciłam wzrok, był Sweet Pea, który rycząc wściekle, wali Tall Boya między oczy z taką siłą i furią, że mężczyzna obrócił się w kółko i upadł bez przytomności.

 Następnie odwróciłam się i potruchtałam za Fangsem, który prowadził mnie w stronę drogi głównej. Głowa bolała mnie okropnie, byłam zmarznięta, przemoczona, głodna i upokorzona. Archie zamknął mnie w tym bunkrze, przynosił dosłownie głodowe racje jedzenia i opowiadał o tym, co zrobi Jugheadowi, gdy ten już po mnie przyjdzie.

 Jughead po mnie przyszedł. Uratował mnie.

 Łzy zaczęły zbierać mi się pod oczami, brakowało mi słów, którymi mogłabym wyrazić wdzięczność do niego. Zaryzykował życiem, by tylko zapewnić mi bezpieczeństwo. Wymyślił plan ratunkowy, w którym nawet znalazł sposób by pokonać Archiego. Nie był co prawda tak silny i sprawny fizycznie jak rudowłosy, ale użył aspektu, w którym Archie nie dorastał mu do pięt.

 Mózgu.

 - Jeszcze trochę - wysapał Fangs.

 Drzewa zaczynały się przerzedzać, do moich oczu powoli zaczęły docierać promienie światła latarni. Nie słyszałam już kompletnie odgłosów walki, zostawiłam je za sobą. Byłam bezpieczna. Teraz tylko poczekać na Jugheada, pocałować go, opatrzyć jego rany, pocałować go, podziękować mu, pocałować go i zaciągnąć do łóżka, by na pewno upewnić się, że wszystko z nim dobrze.

 Piaszczysta, leśna droga skończyła się, ale nie zobaczyłam drogi asfaltowej. Zobaczyłam za to falę rudych włosów, które zalały moje oczy, usłyszałam pisk radości i poczułam, jak ramiona Cheryl owijają się wokół mojej szyi.

- Żyjesz! - wykrzykneła w moje ucho - Żyjesz, żyjesz, żyjesz!

 - Cheryl - uścisnęłam ją, a łzy pociekły mi po policzkach - Ty też byłaś zaangażowana? Dziękuję...

- Nie dziękuj mnie - zaprzeczyła, przerywając mi - Podziękuj Jugheadowi. Boże, jak ty go w ogóle znalazłaś? To geniusz! Znalazł morderce mojego brata, mordercę Diltona, a na koniec jeszcze Cię uratował. Gdybyś go widziała, gdy...

- Panienki, nie chciałbym przeszkadzać - Fangs rozejrzał się niespokojnie - Ale wynosimy się stąd. Rozumiem, że zachwycacie się Jonesem, ale ja dostałem od niego konkretne rozkazy. Nie chcę sprawdzać na sobie jak groźny potrafi być.Wynosimy się.

 Cheryl złapała mnie za rękę i poprowadziła w stronę czekającego na rozstaju samochodu, gdy nagle usłyszałam coś, co zmroziło krew w moich żyłach. Poczułam, że moje nogi zaczynają mięknąć, a świat dookoła wirować. Nieliczne ptaki zerwały się do lotu, przerażone.

Pierwszy strzał wybrzmiał niczym grzmot błyskawicy. W moich oczach zalśniły łzy przerażenia.

Drugi strzał przebił się przez mrok nocy, niczym laser. Moje serce podskoczyło mi do gardła.

Trzeci strzał wyrwał mi powietrze z płuc.

 Świat zaczął wirować dookoła mnie, nie wiedziałam co się dzieje. Ktoś strzelił, a ja wiedziałam, że ktoś dostał. Pytanie tylko kto. Poczułam, że nagle odzyskałam siłę, zaczęłam biec co sił w nogach, nie zważając na śnieg, krzyki moich przyjaciół czy własne zmęczenie. Przedzierałam się przez gałęzie, mając gdzieś to, że rozerwały mi płascz, czy to, że śnieg spadł mi za kołnierz.

 Błagałam Boga, by to nie był on, prosiłam, by to był Archie. Nie wiem jak szybko biegłam, ale dotarłam na polanę dosłownie w kilka sekund. Wszystko było już skończone.  Kumple Archiego leżeli w śniegu, a ich ręce skute były kajdankami, nad nimi górował szeryf Keller, mierząc jednemu z nich pistoletem w kark. Rozejrzałam się wokoło, szukając znajomej mi czarnej czupryny, chłopaka, do którego chciałam się w tej chwili przytulić.

 Ale jego tam nie było.

 Szeryf Keller podbiegł właśnie do jednej z leżących postaci i szybko ją podniósł, wrzeszcząc coś zajadle. Po rudych włosach poznałam, że to Archie. Jego głowa zwisała żałośnie, z twarzy skapywała mu krew, ale śmiał się, szczęśliwy.

 Ten śmiech sprawił, że powoli osunęłam się na kolana.

 Prawda zaczęła docierać do mnie bardzo powoli. Serpents nie świętowali. Stali stłoczeni w kółku, zasłąniając jakiś widok. Nikt nie krzyczał, nikt nie wołał, oni tylko stali i patrzyli na coś, co dla mojego wzroku było niedostępne. W następnej chwili, krąg rozsunął się, a z niego wyszedł Sweet Pea, który niósł coś na ramionach. Nie musiałam patrzyć, by wiedzieć co to było.

 Jego twarz nie przypominała tej samej pięknej twarzy, którą kochałam całym sercem. Jego oczy były zamknięte, nie widziałam już w nich tej samej, chwytającej za serce woli życia, która go charakteryzowała. Jego włosy sklejone były  krwią, a zakrwawiona ręka zwisała swobodnie i bezwładnie, powiewając niczym flaga smagana wiatrem.

 Wiedziałam kto to. Tylko jeden człowiek na świecie poszedłby na śmierć dla dziewczyny, która całe życie nim gardziła. W silnych ramionach Sweet Pea leżało skulone ciało największego buntownika jakiego znałam. Buntownika, który samemu wybrał swoją drogę i podążał nią aż do końca. Mojego buntownika.

Świat to zabawna konstrukcja. Trwa od setek tysięcy lat, a tak naprawdę może zawalić się w ułamku sekundy.

 Poczułam, że czyjeś ramiona łapią mnie, nim osunęłam się bezgłośnie na ziemię. Ostatnim co zobaczyłam, była zapłakana twarz Kevina i jakiegoś sanitariusza, który pochylał się nade mną.

 Proszę, niech to będzie koszmar.





___________
___________

Doooobra, mam propozycję. Zanim mnie ukrzyżujecie poczekajcie na epilog. Proszę xD

Dobra, to Jughead nie żyje. Jak wam minęły wakacje? I ważniejsze, co sądzicie o rozdziale? Pomijając aspekt oczywisty, podobało się? Czekam na opinie!

Będą dwie części epilogu. Obie dodam w Tym tygodniu.

Proszę o litość xD

Jejku, szok, że to już ostatni rozdział. Naprawdę się cieszę, że udało mi się to dociągnąć i zaledwie raz(!) nie dotrzymałam terminu publikacji, z czym zawsze miałam problem. 

Dobra, nie przedłużam. Apel do wszystkich, doczytajcie epilogi do końca, możliwe, że spotkacie tam kogoś, kogo się nie spodziewacie. Co gadam, na bank się nie spodziewacie, bo to tylko mój chory mózg mógł to wymyślić.

Jak myślicie, kto to będzie?

Czekam na gwiazdki, opinie i skargi ( już się boję)

Seeeee yeaaaaaa!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro