9 - Dwoje to para, pięcioro to tłum

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jakim cudem życie jest takie popaprane?!

Krążyłam po swoim pokoju w niedzielne przedpołudnie pełna targających mną emocji. Spotkanie w parku wytrąciło mnie z równowagi z kilku powodów. Po pierwsze było słodko – za słodko jak dla mnie. Po drugie było gorąco – i to nie przez pogodę, a przez zachowanie Kamila. Jakim prawem w ten sposób reagowałam na jego szepty do ucha? Skąd się wzięły te dreszcze, te motyle? Przecież to Kamil! Nerd, intelektualista, nudziarz! Nie budził we mnie odruchów uwodzenia. Żadną miarą nie powinnam być nim zainteresowana!

Miałam problem, a problemy się rozwiązuje! Ale jak tu się w spokoju zastanowić nad rozwiązaniem, skoro znów byłam uwięziona w czterech ścianach?! Bałam się włóczyć po nocy, bo zbyt często wpadałam przypadkiem na Tombaka. Na Kamila też wpadłam przypadkiem, a jego wolałabym się wystrzegać na równi z moim byłym. Najlepiej więc siedzieć w domu.

Tylko że tym samym zabierałam sobie możliwość wieczornego przewietrzenia się po kolacji. A ona znów obfitowała w ciche zaloty zakochanej pary. Cała rodzina Górskich zachowywała się, jakby zbiorowo oślepła i nie widziała tych splecionych dłoni pod stołem czy innych drobnych gestów. Ale przede mną nic się nie ukryło. I żałowałam, że nie mogłam pstryknąć im kilku fotek. Taka impresja wymagała uwiecznienia! Tylko jak to zrobić z ukrycia? Nie byłam przecież jakimś tam prymitywnym paparazzo! W głębi duszy postrzegałam się jako artystkę, a nie żądnego sensacji pasożyta!

Najgorsze w tym wszystkim było to, że podglądanie Elki z jej chłopakiem sprawiało mi po prostu przyjemność. I to nie taką niezdrową wynikającą z podglądactwa i podniety czyjąś ekscytacją. O nie... Podobało mi się ich ciche szczęście i ta nić porozumiewania się bez słów. I ta aura wielkiego i spokojnego szczęścia... Coś, czego nigdy nie zaznam...

Niespokojny spacer po pokoju przerwał mi dzwonek do drzwi i szczekanie Brutusa. Na ułamek sekundy lęk ścisnął mi serce, bo przypomniałam sobie ten straszny moment, kiedy spotkałam się z Tombakiem przy bramie. Zaraz potem usłyszałam radosny śmiech Elki i przypomniałam sobie o planowanym przyjeździe jej przyjaciół. Odetchnęłam z ulgą i zaczęłam nasłuchiwać odgłosów powitania.

Kiedy wśród chaotycznie wymienianych wiadomości padło moje imię, doszłam do wniosku, że wypadało wyjść z pokoju i dołączyć do towarzystwa. W korytarzu stali goście, których pamiętałam z zamierzchłych czasów, kiedy odwiedzałam rodzinę w Dolinie. Bawiliśmy się wtedy w piaskownicy, a kilka lat później zdarzało nam się włóczyć w czwórkę po mieście. Agnieszka nadal miała kruczoczarne długie włosy i loki, których nawet ja – sama nie narzekająca na swoje włosy – zazdrościłam tej dziewczynie. Ale Marek się zmienił! Zmężniał. Już nie przypominał chuderlawego nastolatka, którego pamiętałam sprzed lat! Był wysoki, barczysty, ostrzyżony na krótko maszynką. Słowem – męski.

Znów zupełnie niezależnie od woli zadziałał mój gen flirciary. Epatowanie kobiecością po prostu samo mi wychodziło – nawet jeśli wiedziałam, że chłopak był zakochany z wzajemnością w innej. Nie panowałam nad tym, że plecy same się prostowały, pierś wypinała się do przodu, biodra zachęcająco kołysały się przy każdym kolejnym kroku, rzęsy trzepotały.

Agnieszkę szlag trafił natychmiast. Nie bez satysfakcji, jak zawsze w takiej sytuacji, zauważyłam jej reakcję. Popatrzyła ostro na mnie, a potem ostrzegawczo na Elkę. Nie powiedziała jednak ani słowa. Marek zerknął na swoją dziewczynę zdezorientowany, a potem – także bez słowa – objął ją w pasie i przytulił mocno. Jakby wysyłał jej sygnał, że wszystko jest w porządku. Drugi raz doświadczyłam obecności pary, która porozumiewała się bez słów... Obudziło to we mnie myśl, że może wcale to nie jest takim rzadkim zjawiskiem.

– Przejdźmy może do salonu, czy wolicie do kuchni? – zaproponowała Elka, żeby rozładować napięcie, które spowodowane było moim idiotycznym wejściem.

– Może do kuchni? – odparł Robert. – Bo znając ciebie i tak tam utkniesz...

– Przecież musimy się czegoś napić! – zaprotestowała moja kuzynka. – Kto ma coś przygotować? Duch święty?

– Wszyscy mamy ręce, kochanie... – szepnął jej chłopak. – Nie zgrywaj idealnej pani domu, bo nikt się na to nie nabierze...

– Zabiję! – syknęła Elka, na co roześmiali się wszyscy.

Zerknęłam na pozostałych z lekką zazdrością. Jak zawsze, kiedy widziałam tę powszechną sympatię, którą budziła w ludziach moja kuzynka. Jak to się działo, że lgnęli do niej? Dlaczego mnie ta sztuka się nie udawała? Owszem – na wejściu zdobywałam uznanie otoczenia, jak choćby po mojej przeprowadzce do Zielonego. Ale potem jakoś się to rozmywało, rozłaziło w szwach. A z Elką było tak, że jak już kogoś zdobyła, to zostawał z nią na zawsze...

Rozsiedliśmy się w kuchni przy ogromnym stole. Elka powtarzała, że ten stół to było marzenie jej rodziców, którym zawsze zależało, żeby cała rodzina mogła się zmieścić przy wspólnym posiłku. To potwierdzało moją obserwację o tej stadności rodziny Górskich.

– Mam wrażenie, że w tej kuchni zmieściłoby się całe wasze stare mieszkanie... – zauważyła Agnieszka, na co Elka roześmiała się głośno i przyznała:

– Tak samo pomyślałam w dniu przeprowadzki! Nie uwierzycie, jak przyzwyczaiłam się do tych przestrzeni. Teraz chyba bym nie umiała wrócić do tej klitki, w której spędziłam większość życia. A tego lasu wokół domu to już w ogóle nie oddam za skarby świata!

– Ogrodu, jak przypuszczam, też nie oddasz? – mruknęłam pod nosem.

Elka wymieniła szybkie spojrzenia ze swoim chłopakiem i uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo. Znów poczułam znajome szarpnięcie zazdrości o to ich ciche porozumienie i wspólne wspomnienia. A przecież przez cały rok odmawiałam kuzynce racji, cały czas twierdząc, że jej związek na odległość nie miał szans na przetrwanie! Tyle razy powtarzałam, że Robert wystawił ją rufą do wiatru i że była naiwna w tym wiernym czekaniu na jego powrót! A tymczasem oni coraz lepiej się poznawali i teraz – po roku – mieli tak bogatą historię, że sprawiali wrażenie pary z bardzo długim stażem. Nawet elkowa Mareszka nie mogła się równać swoim dopasowaniem, mimo że znali się od pieluch!

– Na szczęście nie muszę z niczego rezygnować. A dzisiaj w ogóle mam was wszystkich w jednym miejscu i tak już by mogło zostać!

– Trochę byśmy tęsknili za rodzicami... – Zażartowała Agnieszka.

– I mimo że macie wielki dom, jakoś nie widzę dodatkowego metrażu dla nas... – dodał Marek. – Tak, że tego... Chyba jednak nie przeprowadzimy się na garnuszek twoich rodziców...

– Wasza strata! – Elka żartobliwie wzruszyła ramionami. – Ale nie wypuszczę was stąd przed przyszłą niedzielą! Więc pogódźcie się z tym, że trochę rodzinka będzie za wami tęsknić!

– Siedziałaś u mnie dwa tygodnie w ferie, to mogę odpłacić ci tym samym teraz w wakacje – skomentowała Aga.

– A nie, wypchnę was za tydzień, bo jedziemy nad morze!

– I tak się skończyła słynna elkowa gościnność... – mruknął Marek i wszyscy się roześmiali.

Skorzystałam z okazji, że atmosfera się rozluźniła, i wymknęłam się z kuchni po angielsku. Na koniec obejrzałam się jeszcze przez ramię, żeby uchwycić ostatnią impresję tego przyjacielskiego spotkania. Ot, dwie zakochane pary siedzące przy wielkim stole kuchennym. Marek siedział na ławce pod ścianą i obejmował ciasno swoją dziewczynę. Na krześle naprzeciwko siedział Robert z Elką na kolanach. Trójka przyjaciół z Doliny nawijała bez przerwy, nadrabiając półroczne zaległości, zaś Robert siedział w milczeniu, przysłuchiwał się z półuśmiechem i od czasu do czasu ocierał się nosem o szyję swojej dziewczyny albo coś jej szeptał do ucha, co wywoływało czuły uśmiech na jej twarzy.

Ależ żałowałam, że nie wypadało mi teraz zrobić zdjęcia!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro