XLV

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Stanęłam przed swoimi rzeczami, których nadal nie przepakowałam. Powinnam już dawno mieć je poukładane w specjalnej torbie, na szybko przystosowanej do długich lotów, ale nie zdążyłam się za to zabrać.

Bo całowałam się z Davidem.

Duża część mnie, operująca w kategoriach czarno-białych, bez wahania zmieszała mnie z błotem. Miałam chłopaka, co automatycznie wykluczało całowanie kogokolwiek innego. A zwłaszcza wspólnego przyjaciela.

Jednakże cichy głosik w mojej duszy nawoływał do czegoś innego. Ten malutki fragment mnie czuł, że to, co zrobiłam nie było tak do końca złe. Wiedział coś, czego nie rozumiałam, czego nie chciałam do końca rozumieć.

Wiedział, że wtedy nad rzeką też coś poczułam.

— Gizela, cześć. — Obok mnie zatrzymała się zdyszana Donna z zawiniątkiem w ręce. Pod oczami miała sine worki, chyba znowu się nie wyspała. — To jest twoja suknia na przyjęcie. Przepraszam, że tak późno...

Mówiła coś dalej, ale mój mózg skutecznie wygłuszył jej instrukcje. Kobieta przekazała mi ubranie i odeszła, równie szybkim krokiem, co przyszła.

Myśli ponownie zawirowały mi w głowie, nie potrafiłam na niczym się skupić.

— Nadal się pakujesz?

Odwróciłam się, zaskoczona, i napotkałam wzrokiem postać Barry'ego.

— Tak, nadal. — Odwróciłam się z powrotem. — Żegnałam się z wszystkimi i...

— Spokojnie. Zdążymy. — Ukucnął obok moich rzeczy i zaczął je przepakowywać. Szybko przyklękłam na kolanach obok niego i spróbowałam mu pomóc. Dostrzegłam, że moje ręce się trzęsą.

— Masz czerwone usta — zauważył i przejechał palcem po mojej wardze. — Całowałaś kogoś? Kim jest ten szczęściarz? — dodał sarkastycznie, ale nie mogłam pozbyć się wrażenia, że mówi dziwnie serio.

Albo to mój zwariowany umysł coś sobie wyobraża.

Przełknęłam ślinę.

— Nie ma żadnego szczęściarza oprócz ciebie — skłamałam. — I dobrze o tym wiesz. Po prostu się stresuję. — Przygryzłam dolną wargę. — Czasami gryzę wargi, gdy jestem nerwowa.

Chwycił moją twarz w dłonie.

— Gizela, wiem, że dasz sobie radę. Będzie dobrze.

Gdybyś częściej ze mną rozmawiał, wiedziałbyś, że gryzę wargi tylko, gdy kłamię pomyślałam.

— Chyba że potrzebujesz rozproszenia? — Pocałował mnie.

Starałam się zachowywać naturalnie.

— Oczywiście, ale może później. — Delikatnie odsunęłam go od siebie. — Teraz musimy ogarnąć moje rzeczy i wyruszyć. Słońce już zaszło.

Na szczęście chłopak zgodził się ze mną i mogłam w pełni skupić się na swoich rzeczach, starając się uspokoić oddech. Udało mi się w miarę powstrzymać gonitwę myśli, które dynamicznie przeskakiwały od Barry'ego i pocałunku nad rzeką, do czekającego mnie zadania na Wschodzie.

Przerzuciłam torbę przez ramię i zawiązałam dodatkowy pasek wokół talii, który miał ją utrzymać na brzuchu podczas lotu. Przymocowałam również pochwę z mieczem, której dół mogłam przywiązać do nogi, by nie zakłócała mojego balansu w powietrzu i byłam gotowa do drogi. Zerknęłam ostatni raz na tymczasowy obóz, powoli zapadający w sen.

Sięgnęłam po Monetę, ale nie znalazłam jej w kieszeni, w której zwykłam ją trzymać. Przez chwilę byłam bliska wpadnięcia w panikę, po czym zorientowałam się, co stało się z przedmiotem.

— Cholera — przeklęłam.

— Coś się stało? — spytał Barry.

— Zostawiłam Monetę nad rzeką — odparłam. — Poczekaj, wrócę po nią.

Nie czekając na jego odpowiedź, ruszyłam z powrotem w stronę wodospadu, modląc się, by nikogo tam nie spotkać.

Opadłam na kolana i zaczęłam przeszukiwać trawę palcami. Gdzie wtedy siedzieliśmy? Bliżej brzegu, czy raczej dalej? W którym miejscu opadłam na plecy, zachłannie odwzajemniając jego pocałunki?

Tutaj. Natrafiłam palcami na metalowy krążek i z westchnieniem ulgi przyłożyłam dłoń do piersi. Najszybciej jak mogłam, oddaliłam się od rzeki, nie potrafiąc przebywać tam dłużej bez gorącej czerwieni rozlewającej się na moich policzkach.

— Znalazłaś ją? — spytał Barry, gdy znalazłam się w zasięgu jego szeptu.

— Tak, możemy ruszać — odparłam.

Oboje rozwinęliśmy skrzydła i wznieśliśmy się do góry. Nie obejrzałam się więcej do tyłu.

***

Nigdy nie byłam w powietrzu tak długo. Za każdym razem, gdy używałam skrzydeł, były to desperackie zrywy, które nie trwały dłużej niż kilka minut. Teraz leciałam już pond dziesięć godzin i czułam każdy jeden mięsień, protestujący tępym, rwącym bólem przed dalszym wysiłkiem.

Słońce powoli wschodziło na horyzoncie i z ulgą powitałam ten fakt, bo już po chwili zniżyliśmy lot i wylądowaliśmy w jakimś polu.

Oparłam ręce na kolanach i oddychałam głęboko. Skrzydła spuściłam luźno po bokach, ich końce zamiatały ziemię.

— I nawet się nie zdyszałeś? — spytałam, gdy wyprostowałam się i zerknęłam w stronę Barry'ego, który zajął się już naszą tymczasową kryjówką. — Jak? — Przeciągnęłam się i jęknęłam, czując jak moje ciało buntuje się przeciwko temu wygięciu.

— Za dużo machasz skrzydłami — odparł zagadkowo.

— Co? — Wyjęłam Monetę i jeszcze raz się przeciągnęłam, tym razem skręcając się w bok. Strzeliło mi w plecach.

— Łopoczesz nimi jak wiatrakami — dodał z półuśmiechem. — Musisz nauczyć się szybować na prądach powietrznych.

Usiadłam obok niego i słuchałam z zainteresowaniem, jednocześnie obserwując jego włosy, które wschodzące słońce barwiło na żółtopomarańczowy.

— Machasz skrzydłami, wznosisz się do góry, a potem łapiesz jakiś prąd, który płynie w tą stronę, w którą potrzebujesz. Możesz na nim szybować przez wiele kilometrów, dopóki nie odbije w inną stronę.

Pokiwałam głową, zapisując tę informację na jutro i podniosłam się, by pomóc mu z noclegiem. Przerzuciłam sobie jeden z naszych koców przez ramię i podjęłam niezdarną próbę wdrapania się na drzewo. Mięśnie zaprotestowały, ale stanowczo kazałam im się zamknąć, bo jedyne czego pragnęłam, to położyć się spać.

Posłania zostały szybko przerobione w ten sposób, by dało się jej umocować na wysokich gałęziach drzew, których na Wschodzie nie brakowało. Liście już powoli zmieniały kolory, tworząc niesamowitą atmosferę.

Gdy siedziałam już, gotowa umościć się w zaimprowizowanym hamaku, Barry nachylił się do mnie od tyłu.

— I jak? Teraz jest dobry moment? — Na początku nie zorientowałam się, o czym mówił, ale zaczesał moje włosy za ucho dość jednoznacznym gestem i zrozumiałam.

— Nie, wiesz, jestem zmęczona. Innym razem — odmówiłam. Chwyciłam jego dłoń i ściągnęłam ją z włosów, bo ten ruch kojarzył mi się aktualnie z tylko jedną osobą.

Nie życzyłam sobie gonitwy myśli, którą udało mi się na razie zakopać, gdy będę próbowała zasnąć. Przewracanie się z boku na bok nie było chyba najlepszym pomysłem kilka metrów nad ziemią.

Niestety, karuzela zdążyła się już rozkręcić i moją głowę wypełnił obraz pocałunku nad rzeką, którego nadal nie odważyłam się nazwać po imieniu. Zdrada. Brzydziłam się tego słowa. Brzmiało zbyt przerażająco, zbyt okrutnie, jak coś, o czym się słucha, jak przydarza się innym, cały czas jednak będąc świadomym, że nigdy nie zdarzy się tobie.

Barry, co prawda, odsunął się, ale usiadł na gałęzi obok mnie, plecami do wschodzącego słońca, które coraz mocniej świeciło mi w oczy.

Przełknęłam ślinę, rozmyślając nad przyszłością. Czy chciałam zerwać z Barry'm? Nie, raczej nie. Ale nie da się zaprzeczyć, że myśl wykiełkowała w mojej głowie, nieważne jak szybko starałam się ją zdusić.

W końcu stwierdziłam, że przydałoby się zasnąć, zanim słońce wzejdzie całkowicie. Zamierzałam się właśnie położyć, gdy Barry się odezwał.

— Pytałaś mnie kiedyś o ten wypadek z przeszłości — powiedział, a ja zaskoczona odwróciłam głowę w jego stronę i napotkałam spojrzenie jego niebieskich oczu. — Dlaczego moje skrzydła wyglądają... jak wyglądają.

Oboje zdążyliśmy je już zwinąć, ale bez problemu mogłam przywołać z pamięci obraz twardej, pełnej blizn szarej skóry z resztkami czarnych piór.

— Tak... — odparłam z wahaniem. — Masz rację.

— Cóż... chciałabyś o tym posłuchać teraz? — Odwrócił wzrok z zakłopotaniem.

Uniosłam brwi.

— Jesteś pewien? Wtedy, na Zachodzie, nie byłeś taki chętny do tej rozmowy.

— To prawda, nie byłem. Po prostu... — Zawahał się na chwilę. — Mówiłaś, że powinniśmy sobie ufać, móc... móc na sobie polegać. Wspierać się nawzajem. A nie możemy sobie w pełni zaufać, jeśli zaczniemy od sekretów i kłamstw.

— Ooo... — westchnęłam z rozrzewnieniem. — W takim razie chętnie posłucham.

Pokiwał głową i jeszcze przez chwilę zbierał słowa.

— Miałem wtedy szesnaście lat — zaczął. — Monetę znalazłem niecały rok wcześniej. Mama nie pozwalała mi rozwijać skrzydeł na dworze, więc dużo siedziałem w domu, po prostu ciesząc się faktem, że je mam. Wydawały mi się wtedy czymś niezwykłym, ale też przerażającym.

— Przerażającym?

— Meurtrière działała już od ponad trzydziestu lat i mimo wszystko tkwił we mnie ten irracjonalny lęk, że mogę zostać z nią powiązany. W mojej mamie chyba też — wyjaśnił. — Doskonale pamiętam tamten dzień. Było ciepło, środek lata, właśnie wybiło południe.

Nagle naszło mnie dziwne przeczucie, że ta historia zmierza w kierunku, który mi się nie spodoba, a kilka banalnych słów opisujących pogodę jest tylko preludium do czegoś strasznego.

— Siedziałem na podłodze i czytałem, gdy usłyszałem rozdzierający wrzask mojej matki i odgłos pękającego szkła. Nigdy nie słyszałem tak przerażającego krzyku — wyznał. — Od razu pobiegłam do niej, do kuchni, ale w pomieszczeniu szalały już płomienie.

Wciągnęłam ze świstem powietrze, a on kontynuował.

— Nigdzie nie widziałem jej twarzy, słyszałem tylko krzyk. Wołała, każąc mi stamtąd uciekać. — Jego głos zrobił się beznamiętny, jakby odciął się od trudnych emocji i po prostu mówił. — Nie posłuchałem jej. Prawie nigdy tego nie robiłem — przerwał na chwilę. — Ojczym wyciągnął mnie wtedy z ognia, zatrutego dymem i ledwo żywego. Zamieszkałem u niego, bo mój dom całkowicie spłonął i można było tylko wyburzyć pozostałości.

Przełknęłam gęstą ślinę i obróciłam się na gałęzi, by móc pocieszająco go objąć.

— Jakiś czas później przestałem używać mojego prawdziwego imienia. Za każdym razem, gdy je słyszałem, przypominał mi się jej wrzask, bym uciekał jak najdalej. A że moje skrzydła wyglądały już, jak wyglądały...

Otwarłam usta i zamknęłam je, nie wiedząc, co powiedzieć. Przykro mi to zły pomysł. Rozumiem cię? Jeszcze gorzej.

Nie wspominając już o Jeśli mogę coś dla ciebie zrobić...

— Dołączyłem do ruchu, gdy tylko osiągnąłem dorosłość — dodał. — No i tak znalazłem się tutaj.

— A... jak długo już walczysz? — spytałam, uznając to za optymalną opcję, nie chcąc zasypywać go niepotrzebnym współczuciem, które wypełniało mnie całą od środka. Utrzymać się tematu, ale nie wypytywać o bolesne wspomnienie.

— Niedługo będą cztery lata — odparł po chwili zastanowienia.

Nie musiałam być matematycznym orłem, by bez problemu wyliczyć, ile miał lat.

— Jesteś... — Wciągnęłam ze świstem powietrze.

— Trochę starszy od ciebie?

— Aha, trochę. — Jak dla mnie raczej dużo niźli trochę. Siedem lat?

Barry przez chwilę milczał, a ja wręcz fizycznie poczułam, jak główny temat rozmowy, który udało się na chwilę rozdrobnić, wraca niczym burzowa chmura, by zasypać nas odłamkami.

— Jeszcze nikomu o tym nie opowiedziałem, wiesz?

— Naprawdę? — Pokiwał głową. — To dlaczego mówisz o tym... mi?

Zaśmiał się, a ja nagle poczułam się głupio, jakbym powiedziała coś niewyobrażalnie zawstydzającego.

— Tyle czasu minęło, a ty nadal pytasz. — Spojrzał mi prosto w oczy, a ja nie potrafiłam oderwać wzroku od błękitnych tęczówek. — Ufam ci, Gizela. Bardziej niż komukolwiek.

Przytuliłam go mocno, chowając twarz w jego ramieniu.

— Też ci ufam — wymamrotałam w jego ubranie. Jak mogłam kiedykolwiek myśleć, żeby go opuścić? Wszyscy mamy wady, a on otwierał się przede mną. Prawdopodobnie po raz pierwszy w swoim życiu. Stałam się powierniczką jego sekretów.

Koniec ze zdradami na boku. Koniec myślenia o tym, co stało się nad rzeką.

Mała część mnie zaprotestowała, ale stanowczo ją uciszyłam. Podczas, gdy na zewnątrz niespiesznie wschodziło słońce i wstawał nowy dzień, ja powoli pozwoliłam temu fragmentowi siebie umrzeć.

***

Nasza tajemnicza enigma w końcu się trochę otwiera... co sądzicie?

I oczywiście, jakie jest wasze zdanie na temat pocałunku nad rzeką? Czy Gizela podejmuje dobrą decyzję?

Czekam na wasze komentarze i opinie :D

Do następnego,

~tricky

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro