19. Stachura to tylko podpowiedź

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

     Dziewiętnasty lipca, piątek, dzień biegu na stopień ochotniczki i młodzika. Przygotowania do tego wydarzenia objęły noc, która je poprzedzała. Zgrupowanie na czele z Olafem zorganizowało mapy terenów przy Sajnie i nad ranem przejechali się w wyznaczone miejsca. Punktów było chyba ponad dziesięć, więc staraliśmy się jakoś porozdzielać kadry i ZZ-ty równomiernie, by nikt nie stał sam (no, chyba że bardzo chciał).

      Zadania również były zróżnicowane. Robiliśmy po pięć praw na jednym, bo dochodziły jeszcze techniki harcerskie. Na punkcie z prawa harcerskiego uczestnicy mieli za zadanie dziesięć razy strzelić z łuku w odpowiedni numer, gdy punktowy czytał dane prawo, zarówno w wersji ZHP, jak i ZHR; także przy wzmiance poleganiu na słowie harcerza zbudowaliśmy coś à la wykrywacz kłamstw, a to, co było związane z oszczędnością i ofiarnością połączyliśmy ze zrobieniem skarbonek z gliny, zaś każdy element do ich ozdobienia otrzymywało się za poprawnie odszyfrowane słowo z dziewiątego prawa.

      Były piosenki harcerskie połączone z historią harcerstwa, gdzie biegnący musieli zrobić oś czasu z darów lasu. Moi zastępowi wzięli przydział o duchowości i terenoznawstwie, robiąc na drodze ślady zwierząt za pomocą wielkich stempli. Sama mapa była zaszyfrowana, gdyż na szyfry nie starczyło nam ludzi. Ogniska i kuchnie polowe wzięli Miłek i jego przyboczny, bo – jak powiedzieli – chcieli się po prostu najeść. Samanta i Rudolf otrzymali punkt o sznurach i stopniach, do których wycinali ludziki z papieru, a Justyna z Laurą zażyczyły sobie, by poprowadzić test z historii Polski. Założyły brokatowe korony i prześcieradła na plecy, po czym przechadzały się tak po zgrupowaniu, mówiąc, że nazwa ich drużyny zobowiązuje.

      — Edek, dla ciebie zostało ratownictwo medyczne. Poradzisz sobie. — Uśmiechnął się Soplica. — W końcu student. — Uniósł znacząco brwi. — I przydzieliłem ci... harcerkę orlą, Klarę Riońską. Pasuje? — Popatrzył na mnie, kręcąc wąsa na placu. Kiwnąłem głową, gratulując Klarze w myślach. Ostatni raz, gdy ją widziałem na zimowisku, była jeszcze samarytanką. — Henryka daliśmy jako obstawę, gdyby się coś działo, dzwonicie do niego i podajecie swój numer na mapie. O, właśnie. Siedzicie na tej polanie dmuchawców za podobozem Corony. Tam troszkę dalej w las. — Wskazał punkt na mapie, która leżała na stole w kadrówce zgrupowania. Przyjrzałem się temu miejscu i postarałem zapamiętać. — Jakieś uwagi?

      — W zasadzie... dlaczego Klara? — zapytałem, choć przecież zgadzałem się z tym, a wręcz cieszyłem, że mogłem spędzić z nią siedem, może osiem godzin. Jakub otworzył skrzynię i wyjął wielką apteczkę, którą otrzepał z trawy. — Znaczy, to wspa... dobrze, ale...

      — Sugestia twojego przybocznego. — Puścił mi oczko. — Nie martw się, jego też obsadziliśmy mądrze, nie powinni się już z Samantą kłócić. Może to, że spędzą razem dość długi czas w jednym miejscu, jakoś ich ogarnie. Trzymaj. — Podał mi apteczkę i przyjrzał mi się uważniej. — Twój punkt jest dość daleko, więc jak nie będzie dzieciaków, to odpocznij. Idź spać, człowieku, bo się zatyrasz.— Klepnął mnie w ramię. — Dobra, zbieraj drużynę i lecimy z tym.

      Zarzuciłem sobie apteczkę na ramię i poszedłem obudzić Narnię, by chłopcy w spokoju się umundurowali i zjedli śniadanie. Nie wiedziałem, co mam myśleć o tym, że Soplica przydzielił mnie na punkt z Klarą. Obawiałem się o nią, sam też nie byłem w dobrej formie, a nie chciałem, by mi nagle zasłabła. Wszedłem do kadrówki i wyciągnąłem flet oraz ukulele. Wziąłem instrument dęty i wyszedłem przed namiot, spoglądając na jaśniejące niebo. Dzień był ciepły i spokojny, wśród drzew ćwierkały ptaki. Las zachęcał do przebywania wśród jego piękna i ciszy.

      Przyłożyłem flet do ust i zerknąłem w stronę kadrówki. Szczap powoli wyszedł na zewnątrz, zakładając pierścień na chustę. Cienie pod oczami mu zniknęły i wyglądał na wypoczętego, co mnie ucieszyło. Uśmiechnąłem się do niego i poleciłem, by poprawił rogatywkę, po czym zagrałem na flecie „Opadły mgły". Nieco piskliwy dźwięk wdarł się do namiotów i powyciągał z łóżka zaspanych harcerzy. Wychodzili na plac apelowy, ziewając przy tym, jak hipopotamy.

      — Druhowie! — Rozłożyłem ręce. — Ustawcie się w szyku apelowym! Baczność, spocznij! Szeregowy Stanisław, Antoni, Marcel, Tomasz, Bartosz, Marek, Michał, Adrian, Jan, Kacper i Szymon wystąp! Do mnie! — Oddałem flet przybocznemu i spojrzałem na moich przyszłych młodzików. Ziewali i byli jeszcze opatuleni sennością, której tak nagle ich pozbawiałem. — Wyróżnieni w powitaniu dnia, czuwaj! — Zasalutowałem ku lilijce na rogatywce.

      — Czuwaj! — odkrzyknęli, nieco zaspani, wycierając oczy.

      — Druhowie, alarm mundurowy i plecakowy. Czas – pięć minut. Zabierzcie wszystko, co może przydać się wam w biegu na stopień młodzika. Jak zobaczę kogoś bez nakrycia głowy, będzie pompował. Czy to jasne? — Uśmiechnąłem się, po czym wskazałem na rozpalone słońcem niebo. Upał był nieznośny.

      — Tak jest, druhu drużynowy!

      — Dobrze. Wyróżnieni, czuwaj! Do namiotów, rozejść się. Pozostali mają się umundurować, punktowi do Soplicy, po śniadaniu spotykamy się na drodze ewakuacyjnej. Po czasie alarmu zbiórka na śniadanie, weźcie menażki. Rozejść się!

      Pobiegli, by się przebrać i przygotować, a ja skinąłem na Rudolfa, by podszedł bliżej. Blondyn poprawił okulary i wytarł nos. Podałem mu chusteczkę i popatrzyłem na niego z uwagą, próbując wyczytać z jego spojrzenia jakieś niepokojące oznaki.

      — Nie pozabijajcie się tam, dobrze? — Uniosłem brwi. — Pogadaj z nią szczerze, powiedz, że coś jest nie tak. — Podsunąłem.

      — Ostatnio na tym obozie wszystko jest nie tak. — odparł, po czym uśmiechnął się z cieniem smutku w oczach. — Chociaż w Narnii jest normalnie.

***

      Na drodze ewakuacyjnej ustawili się wszyscy uczestnicy biegu. Przestraszone maluchy ładowały do plecaków chleb, dżemy i pasztety, które rozdzielała Piotrowska, po czym brały od Olafa butelki wody, których kazał im nie zgubić i dzwonić, gdy zabraknie. Uściskałem każdego z moich harcerzy i dałem się wyprzytulać harcerkom z Corony, które próbowały wypytać mnie, gdzie będzie ich drużynowa. Wziąłem od pani Zosi barwnik do zrobienia sztucznej krwi i założyłem apteczkę na plecy, by móc wygodnie przytrzymać Stasia, Antka, Tomka i innych moich łobuziaków. Życzyłem każdemu powodzenia i rozejrzałem się za Klarą.

      Przyboczna rozmawiała z Henrykiem, który żywo przy tym gestykulował. Przypomniała mi się scena z zimowiska, gdy podobnie prowadziło rozmowę rodzeństwo Riońskich. Uśmiechnąłem się lekko i wsłuchałem w komendy Soplicy, który dopingował przyszłych zdobywców krzyża harcerskiego.

      Olaf dał nam znać, żebyśmy się zbierali, więc podszedłem do przybocznej Słoneczników i uśmiechnąłem się do Henryka. Chłopak zmierzył mnie wzrokiem od góry do dołu, po czym zrobił zniesmaczoną minę. Klara odwróciła się w moją stronę i wtedy zobaczyłem jej bladą twarz, którą przykryła pudrem. Zdziwiłem się, że nie została położona do izolatki. Wyciągnąłem w jej stronę rękę, a ona chwyciła mnie pod ramię i rzuciła szybkie spojrzenie w kierunku Samanty, po czym wyprostowała się, przeczesała włosy i rozpogodziła.

      — Idziemy? — zapytała wesoło. — Bo zaraz przyjdą na punkt, a nas nie będzie. — Roześmiała się. Kiwnąłem głową i ruszyliśmy powoli do przodu.

***

      Polana dmuchawców była chyba najpiękniejszym miejscem nad Sajnem. Rozłożyłem kocyk i położyłem na nim apteczkę oraz jedzenie, które przydzielił nam oboźny. Słońce dopiero wschodziło nad drzewa i prześwietlało ich liście swoimi złotymi promieniami. Chmury pędziły nad nami spokojnie, jak gdyby przyglądały się ulotnym kwiatkom. Wiatru praktycznie nie było – powietrze było duszne i ciężkie, jednak obecność wysokich drzew dawała nieco chłodu.

      Wyjąłem z apteczki barwnik i materiały do robienia charakteryzacji, po czym spojrzałem na stos bandaży, a następnie przeniosłem wzrok na senną Klarę. Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie lekko i zakołysała, wystawiając twarz ku słońcu.

      — Woli druhna być poszkodowaną czy makijażystką? — Uniosłem barwniki i pędzle na dłoniach. Roześmiała się cicho.

      — Chętnie zobaczę, jakie druh ma zdolności ozdabiania twarzy. — Odgarnęła włosy z czoła i uniosła główkę, zamykając oczy.

      Wymieszałem barwnik z wodą i mąką, po czym wyjąłem mokre chusteczki i delikatnym ruchem wytarłem jej policzki i czoło oraz powieki. Po tym spojrzałem na jej delikatne rysy twarzy, na zamknięte oczy, bladą skórę i lekko sine usta. Wyglądała na mocno chorą lub zmęczoną, a to coraz bardziej mnie martwiło. Mimo studiowania ratownictwa nie umiałem odczytać, co z nią było. Nie mogłem też postawić diagnozy, przecież nie byłem lekarzem.

      Zamoczyłem palce w przygotowanej brei i ostrożnie zacząłem nakładać ją na twarz dziewczyny, robiąc jej ranę ciętą na czole, prawie w tym samym miejscu, gdzie wczoraj robiłem znak krzyża. Zabolało mnie to, jednak Soplica dał nam konkretny wymóg, gdzie mamy zrobić charakteryzację, żeby dzieciaki ogarnęły.

      Otworzyła oczy i patrzyła na ruchy mojej ręki. Wiedziałem, że skupiony wyglądam głupio, jednak gdy się zaśmiała, przestało mi to przeszkadzać. Opuściłem dłoń, wytarłem ją i wziąłem poszarpane chusteczki higieniczne, by na ręku dziewczyny zrobić oparzenie. Delikatnie przesuwałem palcami po jej skórze, starając się nie pobrudzić jej za bardzo, ale sprawić, by wszystko wyglądało realistycznie. Klara wodziła wzrokiem za moją ręką i uśmiechała się ze spokojem.

      — A tobie co będzie? — Lewą dłonią wzięła chusteczkę i wytarła mi policzek, na którym pobrudziłem się czerwoną mazią. Dotknęła materiałem moich ust i starła z nich resztki farbki. Spojrzałem w jej zielonkawe oczy i poczułem ucisk w sercu.

      Wokół nas drzewa w kolorze malachitu przeplatały się z barwą jej oczu. Zamykała w nich senność zamglonego, leśnego poranka, z którego nie chciałem się wybudzać. W jej oczach było to, co tak bardzo ukochałem, mój azyl, mój drugi dom. I mógłbym wtedy powiedzieć, że uciekając do lasu, zawsze uciekałem sercem do jej oczu.

      Słońce rzuciło swe światło na jej żółtoczarną chustę, jakby chciało przebić ten hebanowy kolor i zastąpić go swoim blaskiem. Blaskiem, którego tak brakowało tym leśnym oczom. Jak gdyby został gdzieś pośród śniegów Cichania.

      Czułem w powietrzu zapach igieł sosnowych, kory i ognia. Siła tego zapachu otaczała jej drobną postać i sprawiała, że miałem wrażenie, że wypala ją, rozprasza, tak jak pierwsze promienie słońca rozpędzają mrok nocy. Gdzieś w duszy chciałem ją pocałować. Scałować z tych sinych warg mgłę, która przykrywała ich różowawy kolor, przypominający zachód słońca. Ale ten zachód nie był dla mnie. Tak wtedy myślałem.

      — Chyba złamię sobie nogę. — powiedziałem, odrywając się od tych myśli. Albo serce. — Ewentualnie odmrożenie, choć nie wiem, czy mi uwierzą w tych warunkach. — Spojrzałem w stronę słońca, mrużąc przy tym oczy.

      — Może uwierzą, bo właśnie idą. — Skinęła głową w kierunku dzieciaków, które nadbiegały w naszą stronę. — O Boże! Jak boli! Niech mi ktoś pomoże, błagam, chyba się wykrwawię, widzę tunel, o matko słonecznikowa, widzę światło! — Przewróciła się na koc, a ja stłumiłem śmiech, gdy dzieciaki próbowały opatrzyć jej ranę. Naprawdę dobrze szło jej udawanie rannej, o wiele lepiej niż mi. Nie byłem dobry w roli symulanta, wolałem być ratownikiem, ale dla biegnących postarałem się wczuć.

      Gdy trzy patrole znalazły nasz punkt i zaliczyły go, mogliśmy zrobić sobie dłuższą przerwę. Henryk wysłał Klarze informację, że większość poszła w drugą stronę lasu, więc wyjęliśmy chleb i jakieś smarowidła, po czym zaczęliśmy robić sobie kanapki. W temblaku, który założyli mi moi chłopcy i Ksenia z Ekilore było mi dość trudno manewrować prawą ręką, co dość mocno bawiło Klarę, bo prawie wywaliłem na siebie pasztet.

      — Widzę, że potrzebuje druh pomocy. — Uśmiechnęła się. — Ale spokojnie, nie będzie za darmo. — Nałożyła na kanapkę z pasztetem porcję dżemu. — No, to kanapka dla prawdziwych mężczyzn! — Podsunęła mi chleb.

      — Błagam, nie. — Roześmiałem się. — Bo będziemy mieć tu jeszcze chorobę żołądkową i to niesymulowaną.

      — Halo? Więcej dżemu? Robi się! — Udawała, że mnie nie słyszy, po czym władowała mi do buzi pół tego „smakołyku". — O, jaki grzeczny chłopiec! — Klasnęła w ręce, po czym podniosła się z siadu na piętach i kciukiem wytarła mi usta. Serce zabiło mi mocniej i gula stanęła w gardle. Dziewczyna usiadła na kocu i spojrzała na swoją bluzę, po czym zwinęła ją w kulkę. — Czy będzie mi wybaczone, jeśli położę się w mundurze? — Zbladła nagle. Pokręciłem głową, po czym podałem jej swój polar.

      Riońska położyła dłonie pod głową i wlepiła we mnie swoje leśne oczy. Z racji tego, że mieliśmy chwilę spokoju, wyciągnąłem ukulele i zacząłem grać jakieś proste tabulatury. Blondynka przyglądała mi się sennie, co raz zamykając oczy na dłużej. Widziałem, że źle się poczuła, jednak na każde moje pytanie odpowiadała, że wszystko jest w porządku.

      — Zagraj coś dla mnie, proszę. — szepnęła, dotykając mojej ręki. Jej skóra stała się chłodna, więc wstałem z koca, usiadłem na trawie, a pozostałym materiałem przykryłem jej plecy. — Może Stachurę? Tak bardzo lubię wiersze... — Mówiła już jakby sama do siebie, zatapiając się w śnie.

      Zastanowiłem się chwilę i dotknąłem szorstkich strun. Dmuchawce wokół mnie pochyliły swoje główki w kierunku obozu, bo wiatr przebiegł przez polanę. Nieco za mocno przygryzłem usta, po czym chrząknąłem. Wciąż czułem na nich dziwny dotyk.

      — Zrozum to, co powiem. Spróbuj to zrozumieć dobrze... — Głos stawał mi w gardle, jednak w dalszym ciągu brnąłem w to wszystko. — Z nim będziesz szczęśliwsza, dużo szczęśliwsza będziesz z nim... — Patrzyłem na to, jak dziewczyna zasypia. — Ja, cóż. Włóczęga, niespokojny duch. Ze mną można tylko pójść na wrzosowisko i zapomnieć wszystko... — Riońska zasnęła, a moje serce rozdarł jego własny krzyk.

      Było mi tak... przykro? Sam nie wiedziałem. Choć miałem ją obok siebie, to wciąż byłem daleko od niej. Pragnąłem, by znów było jak na zimowisku, by wszystko było w porządku, by nie było tajemnic, bólu i niepewnych nocy. By powiedziała mi to, czego tak bardzo nie chciała.

      Gdy przyszedł kolejny patrol, szepnąłem im, że dziewczyna jest nieprzytomna i że mają mi powiedzieć, co robić w takich wypadkach. Nie chciałem jej budzić; potrzebowała odpoczynku. Opatrzyli więc moją „złamaną nogę", prawie wykręcając mi ją na drugą stronę i pobiegli dalej. Zerknąłem na zegarek – dochodziła pierwsza, a słońce przesuwało się powoli po niebie. Pomyślałem, że wieczorem zadzwonię do Łucji i zapisałem to sobie na ręku. W liceum robiłem tak z kartkówkami i ważniejszymi rzeczami do ogarnięcia i potem miałem całe ręce w takich „tatuażach". Kiedyś pisałem też na nadgarstku pory brania leków, jednak potem się tego oduczyłem.

      Kaszlnąłem i popatrzyłem na śpiącą Riońską, po czym delikatnie starłem jej z czoła czerwoną maź. Poruszyła się lekko i zacisnęła dłonie. Odsunąłem rękę i położyłem ją na ukulele, po czym uznałem, że dokończenie pasztetu będzie najlepszym wyjściem. Wysłałem jednocześnie SMS-a do Rudolfa, jak tam się trzyma i zapatrzyłem się w szumiący las. Był taki spokojny i cichy, że zanurzyłem się w tej ciszy cały i obmywałem swoją duszę w jej jestestwie. Zamknąłem więc na chwilę oczy i wtuliłem się w ciepło południa. Wiatr głaskał mi włosy uspokajającym gestem.

      Czas mi się dłużył, lecz wtedy jeszcze nie wiedziałem, że kilka godzin później zrobiłbym wszystko, by go zatrzymać.

      — „Bo jak wtedy jest nas wszędzie troje, ja i ty, ja i ty, i wiatr". — Usłyszałem szept obok siebie. — To Baczyński. — Klara usiadła i wystawiła twarz do słońca.

      — Jak wtedy? — Zwróciłem się w jej stronę.

      — Na stoku strasznie wiało, pamiętasz? Padał śnieg... — Popatrzyła na niebo i zacisnęła usta. — Wiał straszny wiatr. Zupełnie inny niż ten. — Przeniosła wzrok na mnie i uśmiechnęła się lekko. — Nad czym tak myślałeś?

      — To nie jest ważne. — odparłem, bo nie chciałem jej mówić tego wszystkiego, co wtedy poczułem. To było we mnie jeszcze dziecinne i głupie.

       — Ważne! Ludzie powinni sobie mówić, co czują, bo potem mogą stracić słowa na zawsze. — Zamilkła i zerknęła na swoje buty. — Albo mogą ich już nie rozumieć. — Uśmiechnęła się lekko. — To, co z tym Stachurą? Bo chyba przysnęłam, wybacz. — Posłała mi łagodne spojrzenie. — Tak lubię, jak grasz, chciałabym to dziś usłyszeć. — Zbliżyła się do mnie lekko, lecz zaraz przesiadła się dalej, jakby nie była pewna, czy chce być tak blisko.

       — Klara, ja... — zacząłem, jednak głos stanął mi w gardle. — Nie pamiętam chwytów. — dodałem szybko. — Mylą mi się z gitarowymi.

      Gdybym wtedy się domyślił, że Stachura to była tylko podpowiedź.

¸,ø¤º°♡°º¤ø,¸

Kochani!
Zaczynają się bardzo ważne dla mnie rozdziały. Jeśli kogoś nimi zranię literacko, to przepraszam, pewne rzeczy imo muszą być powiedziane na głos. Ale to w przyszłym tygodniu.

Szipuję duet Miodońska po całości, ok. ♡

Siedziałam dziś na Powązkach i strasznie zatęskniłam za tym wojennym harcerstwem i musiałam wstawić choć SM, skoro AWNŚPPK to zamknięty rozdział.
(Nawet nie wiem dlaczego to napisałam, ok)

A tutaj muszę Wam zostawić coś przeuroczego! Znalazłam też idealne obrazki do Idusi i jaram się jak watra na koniec obozu.


Zrobiłabym z tego trylogię, ale na to namysł będzie na obozie, więc nie obiecuję niczego. I wtedy pewnie ktoś z FSE na pierwszy ogień pójdzie.
Buziolki!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro