rozdział II

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Terry pov:

– Kurwa, zdałem! – Zadowolony opuściłem salę, w której pisałem egzamin z historii i kultury Ameryki Łacińskiej. Studiowałem filologię hiszpańską i, cóż, nawet nie wiążąc z tym przyszłości, cieszyłem się, że udało mi się to zdać. Zwłaszcza że nie poszło mi tak źle. Pieprzone osiemdziesiąt pięć procent, nigdy tyle nie uzyskałem.

– Brawo. – Usłyszałem Keenana, który wraz z Falco siedział na korytarzu przed salą, i na mnie czekał. – Chociaż jestem w szoku. Na ile ci się udało?

– Osiemdziesiąt pięć procent. – Złapałem go za ramiona i zacząłem nim potrząsać.

– Zraniłeś mnie. – Flashman pokręcił głową. – Aż tak dużo?

– Nie było zadań otwartych. – Wzruszyłem ramionami. – Jakby były to bym pierdolnął kartką i wyszedł.

Keenan zaśmiał się, a następnie spojrzał na telefon.

– Zippy już podjechał do mnie do domu – powiedział. – Macie coś gdzieś jeszcze do załatwienia czy możemy jechać do mnie?

Obaj z Falco popatrzyliśmy po sobie.

– Trzeba opić sukces Terry'ego – stwierdził szatyn, ale klepnąłem go w ramię.

– Wstrzymaj się do wieczora – mruknąłem.

– Będzie ciężko – odetchnął. Zarzuciłem torbę na ramię i we trójkę ruszyliśmy do wyjścia z uczelni.

Dzisiaj zakończyłem wszystkie egzaminy i miałem ochotę świętować. Zresztą nie tylko ja – Keenan również wszystko zdał, więc, korzystając z tego, że miał wolną chatę, postanowił urządzić imprezę. Co prawda z maksymalnie piętnastu zaproszonych osób, nagle zrobiło się ponad czterdzieści, o których wiedzieliśmy, że będą. Mimo że na uniwersytecie mało kto się z kim znał, to różne plotki i informacje roznosiły się szybko. Bardzo szybko. Dlatego współczułem Keenan'owi ze sprzątaniem po tym wszystkim.

Sobie zresztą też, bo byłem jednym z organizatorów imprezy i wiedziałem, że ogarnianie domu Sharpe'a przed powrotem jego mamy, mnie nie ominie.

Na parkingu podeszliśmy do mojego samochodu. Torbę wrzuciłem na tylne siedzenie, gdzie też usadowił się Keenan. Falco zajął miejsce pasażera a ja fotel kierowcy.

– Zdaj prawo jazdy, kup własny samochód i tam baw się radiem – powiedziałem, patrząc jak Falco zmienia stację w radiu. Flashman posłał mi niezadowolone spojrzenie.

– Dwie sprawy: pierwsza sprawa – co twoje to i moje, co moje to nie rusz. Druga sprawa: weź spierdalaj. – Na te słowa wytknąłem mu język, a on pokazał mi środkowy palec.

Pokręciłem głową i wyjechałem z parkingu.

– Terry, wjedziesz mi do marketu? – zapytał Keenan, patrząc coś w telefonie. – Zippy mi właśnie przypomniał, że musimy odebrać stamtąd zamówienie.

– Zamówienie? – Falco odwrócił się do tyłu. – A co to? Mc'donalds?

Popatrzyłem na Keenan'a zrezygnowany, a on posłał mi w odpowiedzi dokładnie takie samo spojrzenie. System wartości Flashmana był rozczarowujący.

– Życie nie kończy się na żarciu – odezwałem się – i piciu – dodałem po namyśle. Falco zerknął na mnie. – Weź zmień priorytety.

– Nie mam zamiaru. – Założył ręce na piersi. – Są rzeczy ważne i ważniejsze.

Keenan zaśmiał się.

– Jeżeli nie odbierzemy tego zamówienia to na imprezie będziesz mógł, co najwyżej, się wody z kranu napić.

– Będzie jeszcze kibel, bo do kranu długa kolejka. – Posłałem zadowolony uśmiech Flashmanowi, a ten tylko odwrócił się w stronę drzwi.

– Parkuj już i się nie mądrz. – Kiedy w miarę prosto zaparkowałem, Falco wyskoczył z mojego samochodu. – Otwórz bagażnik i czekaj, psie.

Keenan pokręcił głową i wysiadł za szatynem. Otworzyłem posłusznie bagażnik i wziąłem telefon.

ekipa do zadań specjalnych:
Sol: @Keenan nie uda mi się przyjść

Sol: wyskoczyli mi z zajęciami w szpitalu

Ryoma: pierdolisz

Uniosłem brew, czekając na rozwój sytuacji.

Sol: niestety, kocham siedzieć 24 godziny na oddziale<3

Terry: ironia do ciebie nie pasuje

Sol: oj tam

Sola nie znałem za dobrze. Poznałem go dopiero na początku tego roku akademickiego – jakoś w pierwszym tygodniu wpadł na Keenan'a na korytarzu i oblał mu bluzkę piciem. Tak się tym przejął, że był gotowy prać jego ubrania przez jakieś trzy miesiące. Przez jakiś czas trzymali się we dwóch, a dopiero potem Keenan przedstawił Sola nam. Może nie był moim najlepszym kumplem, ale był czymś świeżym w naszej paczce.

A ja takiej świeżości w towarzystwie potrzebowałem.

Z Ryomą sytuacja wyglądała inaczej – znaliśmy się od liceum, bo byliśmy razem w klasie przez dwa lata.

Falco: @Terry bagażnik otwarty?

Terry: tak, bez problemu się w nim zmieścisz

Falco: omg, pędzę

Kilka minut później ze sklepu wyszli Keenan i Falco. Flashman coś zaciekle tłumaczył Keenan'owi, a ten wyglądał jakby szukał ratunku we wszystkim, co się rusza. Obserwując to, wysiadłem z samochodu i otworzyłem klapę bagażnika, wcześniej odsuwając na bok gaśnicę i jakieś szmaty. Najpierw rudowłosy włożył skrzynkę pełną alkoholi, a zaraz obok Falco postawił drugą.

– Za moment wrócę, trzeba wziąć resztę. – To powiedziawszy Sharpe wrócił do sklepu a ja ze zrezygnowanym westchnieniem oparłem się o samochód. Szatyn zrobił to samo.

– Na chuj tyle tego? – zapytałem, wskazując na bagażnik.

– Keenan twierdzi, że lepiej więcej niż jakby miało braknąć. – Wzruszył ramionami. – Chociaż Zippy już też coś przywiózł i na pewno nas wyzywa, bo jeszcze nie dojechaliśmy.

Zaśmiałem się.

– Pogada, pogada i przestanie.

Chwilę później wrócił Keenan, trzymając w dłoniach dwie napakowane torby. Uniosłem brew, zaciekawiony, ale jego wzrok mówił tylko proste: weź, kurwa, nie pytaj. Pokręciłem głową i pomogłem mu wszystko zapakować. Kiedy oznajmił, że to koniec i możemy do niego jechać, opuściłem klapę i wsiedliśmy do samochodu.

***

Było jeszcze przed dziewiętnastą, gdy miałem już dość. Bycie jedną z dwóch nie pijących osób zdecydowanie nie leżało w mojej naturze (ogólnie bycie nie pijącym gdziekolwiek na imprezie nie było w mojej naturze), więc tak naprawdę po niecałej godzinie chciałem wrócić do domu. Niestety, ludzi nachodziło się coraz więcej a my nawet w kuchni nie mieliśmy prywatności. Staliśmy w czwórkę – ja, Keenan, Zippy i Falco – ale ciężko było rozmawiać, bo co chwilę ktoś przychodził i, albo miał pytania do Sharpe'a, albo ruszał do nas z jakimś problemem. Zrezygnowany oparłem się o szafkę i upiłem łyk swojej coli. Oprócz mnie drugą niepijącą osobą był Keenan, który musiał przyjmować jakieś leki. Ja, jako bardzo dobry przyjaciel, obiecałem zachować trzeźwość i pilnować, aby nic złego się nie stało.

– Nie spodziewałem się, że was tu zobaczę! – Z zamyślenia wyrwał mnie głos Keenana. Od razu odwróciłem się w stronę, w którą patrzył. Do kuchni weszło trzech znajomych mi chłopaków; Sherwind, Blade i Di Rigo. Mój wzrok od razu skupił się na tym ostatnim; zlustrowałem całe jego ciało z góry do dołu. Miał na sobie dopasowane jeansy z logo Alexandra McQueena, białą koszulę z czarnymi akcentami i zwykłe adidasy. Włosy pozostawił rozpuszczone.

Kurwa, mógł przyjść w zwykłym worku po ziemniakach a i tak wyglądałby zajebiście.

Zacisnąłem palce na kubku, czując jak posyła mi niezadowolone spojrzenie. Miałem ochotę uśmiechnąć się do niego, ale powstrzymałem to uczucie w sobie. Obserwowałem jak staje obok Keenan'a i pogrąża się z nim w rozmowę.

Ja i Ricardo nigdy nie byliśmy blisko. Przez całe liceum nasza relacja ograniczała się do zwykłego ,,cześć'', kiedy widzieliśmy się poza szkołą. I, choć obaj należeliśmy do tych raczej popularnych dzieciaków – Ricardo sławę przyniosła przede wszystkim pozycja jego rodziców w społeczeństwie, a mnie popularność mojego ojca i przynależność do drużyny koszykówki – to nie mieliśmy ze sobą styczności. Momentami miałem wrażenie, że on chciałby to zmienić, ale później miałem problemy ze swoim byłym a także z Cerise i Frankiem, a to chyba bardzo go do mnie zniechęciło.

– Sola nie ma? – zapytał mnie Victor, który stanął obok mnie. Byłem tym zdziwiony, bo młodszy Blade raczej nigdy nie zaczynał rozmowy sam z siebie.

– Wypadły mu zajęcia w szpitalu. – Wzruszyłem ramionami. – Czyli Vlada też nie ma?

Victor pokręcił głową.

– Stwierdził, że skoro Sol nie idzie to on też nie. Chociaż myślałem, że Sol sobie żartuje z tym, że go nie będzie.

– Terry, weź obsłuż gości. Cała trójka potrzebuje rozluźnienia. – Keenan patrzył na mnie, tak samo jak Ricardo. Westchnąłem, odstawiłem swój kubeczek na szafkę i sięgnąłem po puste literatki, do których nalałem smakowej wódki, nawet nie wiedziałem jakiej. Choć moja rozmowa z Victorem nie kleiła się za bardzo, to zdecydowanie wolałem bardziej to niż obsługiwanie Di Rigo.

Najpierw obsłużyłem Victora i Ariona, a ostatnią literatkę zamierzyłem się do wręczenia Ricardo. Tamtym dwóm szklanki dałem automatycznie, z nim było trochę gorzej. Czułem na sobie jego herbaciany wzrok i hardo starałem się go utrzymać. Tak samo starałem się utrzymać nasz delikatny kontakt, gdy wręczałem mu wódkę.

Chłopak zabrał mi ją szybko, więc wróciłem na dawne miejsce, choć nadal obserwowałem jak Di Rigo upija łyk alkoholu. Większość nie zwróciła na to uwagi, ale mi udało się dostrzec jak delikatnie się krzywi. Widać było, że nie bardzo mu smakuje.

W pewnym momencie Falco zechciał iść z Arionem po coś do samochodu, więc dałem mu kluczyki. Ricardo zwrócił się do Keenana z pytaniem o tę różową landrynę, na co prychnąłem rozbawiony.

– Nie mam pojęcia. W sumie od początku imprezy jestem tutaj – odparł rudowłosy a ja przypatrywałem im się zainteresowany. Czułem na sobie czujny wzrok Victora.

– Wydaje mi się, że widziałem Aitora niedaleko wyjścia do ogrodu. – Tym razem odezwał się Zippy. Ricardo podziękował i wyszedł z kuchni. Obserwowałem go aż zniknął mi z oczu.

– Kiedy koniec tego wszystkiego? – Załamany Keenan patrzył to na mnie, to na Victora, to na Zippy'ego. – Czemu ja w ogóle zdecydowałem się to zorganizować?

– Bo za bardzo kochasz mnie i Falco. – Posłałem mu zadowolony uśmiech.

– Jestem zbyt uległy. – Pokręcił głową i sięgnął po butelkę coli, aby dolać sobie do kubeczka. Mi też wlał do pełna, więc z zadowoleniem upiłem łyk.

– Czemu nie idziesz się bawić? – Tym razem odezwał się Victor. Przytaknąłem.

– Właśnie, idź skorzystaj z życia. – Wzruszyłem ramionami.

– Chociaż dzisiaj – dopowiedział Blade – bo życzę ci jutro powodzenia ze sprzątaniem. Jak szedłem tu z Ricardo i Arionem to chyba ktoś rzygał w rogu.

Załamany, a zarazem przestraszony, wzrok Keenana mnie rozbawił. Choć jutro nie będzie mi do śmiechu, bo zobowiązałem się też do pomocy w sprzątaniu. Za jakieś dwa dni miała z krótkich wakacji wrócić mama Keenan'a. Była bardzo miła i wyrozumiała, ale, kurwa, rzygów w rogu raczej nie wybaczy.

Widziałem jak Sharpe bije się z myślami, ale w końcu dopił colę do końca i, chwyciwszy Lernera za rękę, wybiegł z kuchni do salonu. Po chwili dołączyli do nas z powrotem Arion i Falco, który oddał mi kluczyki do samochodu.

– Serio poszliście tylko po ciastka? – zapytałem, widząc jak zadowolony Sherwind je. Falco przytaknął.

– Keenan w ogóle o mnie nie dba, musieliśmy pójść coś zjeść. – A potem wziął piwo z skrzynki, która stała na podłodze. Cholera, w tym tempie wszystkiego braknie; my odebraliśmy wcześniej z marketu aż dwie skrzynki wódki, wcześniej dowiózł coś jeszcze Zippy, ale i tak koniec końców jakieś pół godziny przed rozpoczęciem imprezy musieliśmy wszystkiego dokupować, bo Keenan stwierdził, że może być mało. I niestety mógł mieć rację. Obserwowałem jak Falco odchodzi, a za nim idą Arion i Victor.

Parę minut spędziłem stojąc przy szafce i grając na telefonie. Dopiero po dwudziestej wyszedłem z pomieszczenia do salonu. Tam poszukałem kogoś znajomego i kolejną godzinę dręczyłem swoją obecnością Buddy'ego i Trinę. Po tym czasie zająłem się sam sobą; a bardziej przeciskałem się między ludźmi, unikając znajomych twarzy – kiedy prawie dwa razy dostrzegłem na horyzoncie Cerise i Franka, zrezygnowałem z przebywania w salonie i zamierzyłem się do powrotu do kuchni. Gdzie było zdecydowanie ciszej i mniej tłoczno.

Zaplanowaną drogę przerwało mi jednak wpadnięcie kogoś na mnie i oblanie mojej bluzki jakimś piwem. No japierdole. Nie dość, że człowieka już i tak wszystko denerwuje, to jeszcze jakiś cymbał na mnie wpadł i mnie oblał. Już zamierzyłem się do rzucenia jakimś wyzwiskiem, gdy podniosłem głowę i zobaczyłem Ricardo. Ledwo stojącego na nogach, trzymającego pusty kubek i patrzącego na mnie nieprzytomnym wzrokiem Ricardo.

– Prze... – zrobił przerwę jakby nie wiedział, co ma powiedzieć – szam.

Uniosłem brew. Przeszam?

– Ledwo stoisz – zauważyłem i w ostatniej chwili go złapałem, gdy prawie się przewrócił.

– Prze... – zaczął znowu – praszam. – Dobra, teraz mu się udało. Westchnąłem. On mnie przeprasza, że wylał mi na bluzkę piwo czy że ledwo stoi? Niezależnie od powodu postanowiłem go zabrać z salonu. Mógł mnie nie lubić, ale nie zostawię go samego gdy ledwo stoi i ma ochotę płakać przez rozlane picie.

Pociągnąłem Ricardo za sobą w stronę kuchni, gdzie od razu posadziłem go przy stole i usiadłem obok. W pomieszczeniu oprócz nas było parę osób, ale na nasze szczęście szybko się stamtąd ulotniły.

– Dużo wypiłeś? – zapytałem spokojnie, a on podniósł głowę, żeby na mnie popatrzeć. Chyba nie bardzo zdawał sobie sprawę z kim tu siedzi, bo zadowolony uśmiechnął się.

– Jesteś bardzo przystojny, wiesz? – odpowiedział pytaniem a ja popatrzyłem na niego zrezygnowany. Wcześniej nie umiał powiedzieć jednego słowa a teraz nagle udało mu się aż cztery? Pokręciłem głową.

– Wiem, ale wolę jak mówią mi to ludzie trzeźwi a nie najebani w trzy dupy.

– Nie wypiłem dużo – odezwał się cicho.

– Ledwo stoisz – powiedziałem a on nagle przechylił się za mocno w bok. – I siedzisz.

Ricardo uśmiechnął się do mnie. Zupełnie nie przypominał trzeźwego siebie i trochę się tego obawiałem. Przez fakt, że ledwo ogarniał świat, w którym znajdowało się jego ciało, i był całkowicie najebany musiałem go pilnować. Nie miałem pewności jacy ludzie byli na tej imprezie, a mogli być różni ode mnie i wykorzystać jego nieświadomość. Westchnąłem.

– Ile wypiłeś? – zapytałem ponownie. Może to pytanie było bez sensu, ale chciałem go jakoś zająć. A i tak odpowiedź, że nie wypił dużo mnie nie satysfakcjonowała, bo tak nie wyglądał. Albo po prostu miał zbyt słabą głowę do alkoholu.

Chłopak zamyślił się, ale zanim zdążył mi odpowiedzieć, ktoś postukał mnie w ramię. Odwróciłem się do tyłu, przede mną stała niewysoka rudowłosa dziewczyna. Miała na sobie różową sukienkę na krótki rękaw a wokół niej unosił się ostry, kwiatowy zapach. Powstrzymałem się od kichnięcia.

– Czego? – zapytałem, chyba dość nieprzyjemnie, bo nieznajoma wyraźnie się speszyła.

– Ciągle się tu gubię i nie mogę trafić do toalety. – Uśmiechnęła się do mnie a ja westchnąłem zrezygnowany. – Pytałam paru osób, ale były pijane i nie umiały dokładnie odpowiedzieć. A ty chyba jesteś trzeźwy, więc może mógłbyś mi pomóc?

Powstrzymałem się od komentarza, że przecież nie jestem informacją turystyczną, ale zdecydowałem się podnieść i pokazać dziewczynie drogę. Spojrzałem jeszcze na Ricardo, który zafascynowany patrzył na swój pusty kubeczek.

– Zostań tu – powiedziałem do niego, ale on chyba nawet nie zarejestrował tego, że wstałem i zamierzałem odejść. Pokręciłem głową i wyszedłem z dziewczyną kuchni. Przeszliśmy kawałek korytarzem, muzyka była tu głośna, ale na szczęście nie tak bardzo jak w salonie. Korytarz nie był tak oblegany przez ludzi, dlatego dość szybko udało nam się przejść do łazienki. Dziewczyna parę razy próbowała zagaić rozmowę, ale zbywałem ją cichym pomrukiwaniem, więc po pewnym czasie zrezygnowała. – Tu jest łazienka. – Pokazałem na drzwi.

Rudowłosa podziękowała, więc postanowiłem wrócić do kuchni. Na moje nieszczęście przy stole stali tylko Cerise i Frank, którzy rozmawiali z Buddy'm i Triną. Kiedy zielonowłosa mnie zauważyła, pomachała zadowolona. Westchnąłem zrezygnowany i podeszłem do nich. Od razu poczułem jak różowowłosa i jej chłopak peszą się. Ja sam starałem się nie zwracać na nich uwagi.

Trochę to było przykre. Cerise znałem od gimnazjum i przez ten cały czas byliśmy blisko. Aż w liceum nasze drogi się rozeszły – przez plotki puszczone na mnie przez mojego byłego i związek Blossom z Frankiem, nasza przyjaźń się rozpadła. Ignorując ich wzrok na mnie, popatrzyłem na Verdure.

– Był tu może Ricardo? – zapytałem.

– A po co ci on? – odpowiedział dość niemiło Frank. Odwróciłem się w jego stronę.

– Nie ciebie się, kurwa, pytam.

Usłyszałem sapnięcie Triny i widziałem jak Cerise kręci głową. Spojrzałem znów na Verdure.

– Był tu czy nie? – spytałem spokojniej, ignorując Franka, który wypalał mi dziurę w głowie wzrokiem.

– Wychodził z jakimś chłopakiem. – Tym razem odezwał się Buddy. Przeniosłem wzrok na niego.

– Jak wyglądał? – dopytałem. Mogło to być głupie, bo jednak Ricardo był dorosły a ja nie miałem obowiązku pilnowania go. Ale, do cholery, ledwo kontaktował. Nie wiadomo było na kogo się natknął. Buddy odgarnął jasnobrązowe włosy za plecy i oparł ręce na biodrach. – To ktoś znajomy? Nie wiem, Victor, Arion?

– Nie, żaden z nich. To też nie był Garcia, raczej go nie kojarzę. – Wzruszył ramionami. – Był wysoki, miał czarne włosy, krótko ostrzyżone i ze dwa kolczyki w uchu. I miał czarną bluzę obwiązaną wokół talii.

– Dobra, dzięki. – Odwróciłem się z zamiarem odejścia, gdy poczułem jak ktoś mnie chwyta za dłoń. Zerknąłem na nich z powrotem; to Trina trzymała moją rękę i patrzyła na mnie uważnie. Uniosłem pytająco brew, zerkając na nią z góry. Trinę znałem od dzieciaka i to zawsze ona mnie pilnowała. Była łagodna i spokojna, ale umiała mnie postawić do pionu i, chociaż często broniła mnie przed karą i rodzicami, to jeszcze częściej krytykowała moje pomysły, zwłaszcza te głupie. A ten, do chuja, nie był głupi. – Weź się tak nie patrz, przecież nic mu nie zrobię. – Wyrwałem rękę. – A ty akurat powinnaś o tym wiedzieć.

Ostatnie słowa zabrzmiały bardziej jak wyrzut i po jej twarzy widziałem, że z lekka ją to zabolało. Miałem ochotę powiedzieć coś więcej, bo mi też przez to wszystko nie było dobrze i bolało mnie dużo rzeczy. A zwłaszcza, że ktoś taki jak Trina trzymał bardziej stronę Cerise i Franka niż moją.

Wyszedłem z kuchni i wróciłem do salonu, ale znalezienie tu Ricardo było niemalże niemożliwe. Za dużo ludzi kręciło mi się przed oczami, głośna muzyka bolała w uszy i chyba ktoś się przede mną wywalił. Westchnąłem. Być może Di Rigo wcale tu nie było albo ten chłopak, z którym wyszedł był kimś z jego znajomych, a ja niepotrzebnie się martwiłem. Zresztą, do chuja, co mnie to niby obchodziło? Był dorosły, a ja nie miałem na czole napisane, że jestem nianią.

Z tą myślą wyszedłem z salonu i poszedłem na dwór, który na moje szczęście był pusty. Przez to, że delikatnie padało mało kto postanowił siedzieć w ogrodzie. Zamiast usiąść na schodkach, przeszedłem dalej na długą huśtawkę, która stała trochę dalej od domu. Usiadłem i zacząłem delikatnie odpychać się nogami. Muzyki nie było tak bardzo słychać, więc mogłem skupić się sam na sobie. Wyciągnąłem telefon z kieszeni i patrzyłem na powiadomienia. Większość była z grupy z zajęć ze studiów, bo pytali o notatki. Oczywiście zignorowałem te wiadomości, bo akurat to ja byłem jednym z tych, co tych notatek nie mieli. Zresztą i tak większości tych ludzi nie lubiłem, więc stwierdziłem, że nie będę się udzielać na grupach z nimi i wchodzić w bliższe relacje. Następnie odczytałem powiadomienia z grupy drużyny koszykówki – aktualnie grałem w reprezentacji miasta, ale w najbliższym czasie miałem zamiar startować do drużyny krajowej.

Mój ojciec był znanym koszykarzem i każdy ode mnie z góry oczekiwał, że pójdę w jego ślady. Oczywiście, lubiłem ten sport i jeśli miałem z czymś wiązać przyszłość, to właśnie z tym. Ale namowy ludzi i ich wygórowane oczekiwania potrafiły działać na nerwy. Albo bezpodstawne oskarżenia i bez sensowne opinie – mojemu tacie udało się grać w reprezentacji Japonii i przez parę dobrych lat był jej kapitanem – dlatego też przez jego sukcesy i dobrą opinię, jaką sobie przez ten czas wyrobił, niemalże każde zwycięstwo moje i mojego zespołu, a także mój cały wizerunek, ludzie opierali na nim. To było frustrujące, bo niezależnie od moich sukcesów każdy i tak widzieć będzie we mnie mojego tatę.

Westchnąłem i zacząłem odczytywać dokładnie wiadomości. Jednym z dwóch powodów mojej trzeźwości na tej imprezie było to, że obiecałem Keenan'owi pilnowanie wszystkiego i dotrzymanie mu towarzystwa w tym stanie. Drugim natomiast trening, jaki miał odbyć się przed południem. Teraz jednak widząc, że jutrzejsze spotkanie jest odwołane miałem ochotę rzucić telefon gdzieś w krzaki i najchętniej obrazić się na cały świat. Zignorowałem też parę wiadomości od mamy.

– Wyglądasz jak ósme nieszczęście. – Usłyszałem nad sobą nieznany mi głos, więc podniosłem głowę znad urządzenia. Przede mną stał niewysoki chłopak z niebieskawymi włosami do ramion. W ręce trzymał pełną butelkę coli. Przez fakt padającego deszczu całe jego ubranie było delikatnie przemoczone, zresztą włosy też.

– A ty jak mój trzynasty powód – odpowiedziałem, na co się uśmiechnął.

– Można się dosiąść? – zapytał, a kiedy wskazałem ręką na miejsce obok siebie, po chwili już siedział. – Terry, prawda?

– Tak, a ty to? – Kojarzyłem go, ale lepiej było się dopytać, bo głupotę pierdolnąć nie trudno.

– Aitor. – Ach, czyli to ten słynny Aitor Cazador. W ciągu ostatniego roku trzy razy rzucał studia i przenosił się na inny kierunek. Jak mu się to udawało, nie wiem, ale miałem świadomość, że to raczej przez to kim byli jego adopcyjni ojcowie. Znałem to, też często miałem łatwiej. – Chcesz? – zapytał, wskazując na butelkę.

– Od kiedy ludzie na tej imprezie piją takie rzeczy? – Z faktu, że nie wziął ze sobą plastikowych kubeczków, odkręciłem picie i napiłem się z gwinta. On zrobił to samo.

– Trochę wypiłem – przyznał. – Ale mój stary odbiera mnie i Gabiego, więc obiecałem, że będę choć trochę trzeźwy. Więc tak łażę od godziny i szukam kogoś, kto też daje radę i stoi.

Zaśmiałem się.

– Gabi? W sensie różowa landryna, ta?

Aitor spojrzał na mnie.

– Czyli nie tylko ja go tak nazywam! Ha! – Zachichotał. – Na mnie się obraża za każdym razem jak na niego tak powiem. Uważa, że to do niego nie pasuje.

Uniosłem brew.

– Ja go tak nazywałem, bo nie miałem pojęcia jak się nazywa – przyznałem szczerze. – A to do niego pasuje i nie wiem, o co się może obrazić. To do niego pasuje bardziej niż Gabriel Garcia.

Aitor przytaknął.

– Zresztą łatwiej było tak mówić niż ten różowy przyjaciel Di Rigo. – Na te moje słowa, Cazador się zaśmiał.

– Znasz Ricardo?

– Chodziłem z nim do klasy w liceum. – Założyłem nogę na nogę. – I przez chwilę starałem się go tu pilnować, bo był najebany w trzy dupy. Ale jak na chwilę odszedłem, to mi zniknął z jakimś typem.

Aitor przytaknął.

– Gabi też go szukał, ale czy udało mu się go znaleźć to nie wiem, bo przyszedłem tutaj – oznajmił i napił się ponownie.

– Nie jesteś zazdrosny? – zapytałem, nawet nie bardzo myśląc czy to pytanie jest na miejscu. Po twarzy Cazadora widziałem jednak, że to pytanie go nie speszyło za bardzo. – Bo wiesz, każdy wie, że Ricardo i landrynek są blisko i... – nawet nie dał mi skończyć.

– Najpierw trochę byłem – przyznał. – Bo kiedy się z nimi poznałem, to Gabiemu Ricardo się podobał. Zresztą każdy dookoła widział w nich idealną parę, bo obaj są przecież znani, bogaci, ułożeni a dodatkowo ich rodzice się znają. Dopiero później Gabi się odkochał i ja miałem szansę dla niego zaistnieć.

Przytaknąłem i spojrzałem przed siebie. Aitor zrobił to samo. Często zdarzało mi się prowadzić takie rozmowy, zwłaszcza na imprezach, gdzie ludzie byli bardziej rozmowni. Dodatkowo z chłopakiem, którego przez trudny charakter, większość ludzi uważało raczej za zakałę niż za kogoś porządnego. Ale poznanie go i jego sytuacji przez kogoś tak absurdalnie idealnego jak Ricardo i Gabriel, dało mi świadomość, że jednak był ktoś podobny do mnie.

– Chciałbym być robakiem – odezwał się w pewnym momencie Cazador, gdy zebrałem się aby mu odpowiedzieć na wyznanie o Garcii.

– Japierdole, dobrze, że już tylko cola ci została, bo świat by nie zdzierżył więcej. – Pokręciłem głową.

– Ale serio – powiedział szybko. – Przynajmniej krótko żyją, jest zagrożenie, że ktoś je zdepcze i jakie mają zmartwienia?

– Że ktoś je zdepcze? Bo wiesz, wyobraź sobie być małym – popatrzyłem na niego, ale przez fakt, że chłopak był ode mnie o wiele niższy, uśmiechnąłem się. – Dobra, nie musisz sobie wyobrażać. – Zaśmiałem się, kiedy mnie kopnął. – Ale wracając, jesteś mały, chodzisz sobie spokojnie po jakiejś drodze i nagle nad tobą pojawia się wielki cień i umierasz. Nie dość, że śmierć bolesna to jeszcze się stresujesz, bo nie masz pojęcia, co to za cień. Raczej mało który robak przeżywa to i jest w stanie resztę ostrzec, że takie coś może je spotkać.

Aitor zaśmiał się.

– I tak trzymam się tego, że to dobre życie. Krótkie, bezcelowe i z efektowną śmiercią. – Popatrzył na mnie. – Bo ciebie ciężko byłoby podeptać.

To było absurdalne, ale chyba potrzebowałem rozluźnienia i bezsensownego siedzenia na huśtawce, w deszczu, pijąc colę i gadając o życiu robaków. 

***

– Wracamy już do środka czy jeszcze nam się nie chce patrzeć na te najebane mordy? – zapytał w pewnym Aitor. Było już grubo po północy, do ogrodu przyszło parę osób, ale na nasze szczęście nikt do nas nie podszedł. Zerknąłem na niego i wzruszyłem ramionami. Między nami leżała pusta butelka po coli i buty Cazadora. Przez padający deszcz na podwórko narobiły się kałuże, a kiedy Aitor zszedł na chwilę aby pochwalić się, że potrafi zrobić mostek, wdepnął w wodę.

– A buty ci już wyschły? – zapytałem, patrząc na niego z uśmiechem. Cazador przewrócił oczami.

– Weź się pierdol. – To powiedziawszy zeskoczył na ziemię. – Japierdole. – Popatrzył niezadowolonym wzrokiem na swoje brudne od ziemi skarpetki. Później zerknął na buty, które leżały podeszwami do góry i było widać, że wciąż są wilgotne. – Jak to założę to mi się błoto zrobi, prawda?

Przytaknąłem a Cazador się zamyślił.

– I chuj, nie ja będę te skarpetki prać. – Po chwili już buty miał założone i zaczął zmierzać do środka. Pokręciłem głową, wziąłem pustą butelkę i ruszyłem za nim. Kiedy weszliśmy do domu, Aitor się pożegnał i ruszył do stojącego nieopodal landrynka. Z Garcią stał chyba Dark, JP i przysypiający na ramieniu Sky Arion. Ja postanowiłem udać się do kuchni.

Na moje nieszczęście było tam mnóstwo ludzi, więc westchnąłem zrezygnowany. Choć nikogo stamtąd nawet nie kojarzyłem, to sama świadomość tego, że nie byłem tu sam mnie dobijała. Butelkę wyrzuciłem do kosza, a z opakowania plastikowych kubeczków wyjąłem jeden. Skoro dzisiejszy trening i tak miałem odwołany... Przecież świat się nie skończy, jak chociaż raz się napije, prawda? Z tą myślą wziąłem jakąś napoczętą wódkę, która stała samotnie na szafce, i postanowiłem się nią poczęstować. Wlałem trochę do kubeczka, oparłem się o blat i zacząłem obserwować wszystkich obecnych. Po przyjrzeniu się każdemu doszedłem do wniosku, że jednak jedną osobę stąd znam.

Przy stole, tyłem do mnie, siedział Ricardo. Ten sam Ricardo, który mi się wymknął, kiedy poszedłem zaprowadzić tamtą dziewczynę do łazienki. Wpatrywałem się w plecy szatyna, które delikatnie zatrzęsły się ze śmiechu. Dopiero wtedy mój wzrok przesunął się na osobę obok.

Osobę, która pasowała idealnie do opisu, który podał mi Buddy. Czarne włosy, krótko ostrzyżone, i dwa kolczyki w uchu. Nie kojarzyłem go, raczej nie był z mojego roku.

Wpatrywałem się uważnie w nich, cały czas mając dosunięty do ust kubeczek wódki. Cała ochota na picie nagle mi minęła, bo w tym chłopaku rzeczywiście było coś podejrzanego. Sam nie miałem pojęcia co, ale postanowiłem mieć go na oku.

W tamtym momencie rzeczywiście miałem dość tego, że moje przypuszczenia czasami lubiły się sprawdzać. Nieznajomy przypatrywał się najpierw ludziom przed nim, a skoro ci nie zwracali na nich uwagi, to obejrzał się na bok. Kiedy miał pewność, że nikt nie patrzy wsunął rękę do kieszeni dresów i wyjął jakiś niewielki przedmiot. Na początku ciężko mi było dojrzeć, co to konkretnie jest, ale w momencie, gdy przysunął do siebie pełen picia kubek Ricardo, już powoli zaczynałem się domyślać.

Do czegoś wyglądającego jak sok wpadła niewielka tabletka. Ricardo z jakiegoś powodu zachichotał i zakrył oczy dłonią, delikatnie odchylając głowę do tyłu. Brunet w tym czasie odstawił jego napój bliżej Di Rigo, jakby zachęcając go do wypicia. I to było dla mnie zawiele.

Swoją wódkę odstawiłem na szafkę i dwoma zdecydowanymi krokami już stałem przy stole. Kuchnia Sharpe'a była wielka, ale na szczęście szybko udało mi się tę odległość przebyć.

– Co mu wrzuciłeś do picia? – zapytałem, a nieznajomy podskoczył na krześle. Odwrócił się w moją stronę, w jego oczach bardziej spodziewałem się przerażenia, że został przyłapany. Zamiast tego widziałem coś w rodzaju wściekłości? Chyba mogłem to tak nazwać.

– Weź spierdalaj. – Usłyszałem w odpowiedzi. – Nie twoja sprawa.

– Co mu wrzuciłeś do picia? – Ricardo przestał chichotać i patrzył na nas nieprzytomnym wzrokiem. Kiedy zauważyłem, że ręka szatyna sięga po kubek, do którego została wrzucona podejrzana tabletka, instynktownie wziąłem ją jako pierwszy i całą zawartość wylałem na bruneta. Czarnowłosy poderwał się z krzesła i patrzył najpierw na swoje ubranie z soczystą czerwoną plamą, a potem na mnie, ale z wyraźną wściekłością.

– Pojebało cię, śmieciu?! – Chłopak ruszył na mnie, ale udało mi się zgrabnie odskoczyć. Lata trenowania koszykówki i unikania w podobny sposób przeciwnika, właśnie się na coś przydały. Widziałem jak zainteresowani ludzie odwracają się w naszą stronę, ale to zignorowałem. Ten typ już był wystarczającym problemem.

W pewnym momencie pojawił się obok nas Keenan.

– Co się dzieje? – zapytał, stając między nami. – Terry? – Spojrzał na mnie uważnie, ale w jego spojrzeniu było coś karcącego. I było to skierowane bezpośrednio do mnie? Czy on naprawdę uważa, że to ja zacząłem?

– Ten typ wpierdala się tam, gdzie jest niepotrzebny. – Brunet wskazał na mnie.

Keenan popatrzył przez chwilę na niego, a potem skupił się na mnie.

– Wrzucił coś Ricardo do picia. – To było jedyne, co miałem zamiar powiedzieć. Cofnąłem się o krok do tyłu, a przez fakt gapiów chyba nadepnąłem jakąś dziewczynę. – Widziałem jak wyciąga coś z kieszeni a potem mu wrzuca do picia.

Keenan przytaknął. Prawdopodobnie gdyby nie obecność rudowłosego zaczęlibyśmy się bić. I szczerze powiedziawszy miałem na to ochotę, bo chciałem się trochę na czymś wyżyć. A krzywy ryj bruneta był do tego idealny.

– Opróżnij kieszenie. – Głos Sharpe'a był spokojny. Keenan studiował detektywistykę, ponieważ zamierzał iść w ślady swojego ojca, który, kiedy jeszcze żył, był jednym z najbardziej znanych i najlepszych detektywów w Japonii. I, cholera, nadawał się do tego. Był spokojny i stanowczy, a przy tym umiał wszystko doskonale analizować. I zawsze umiał tak omamić ludzi i na nich wpłynąć, że ci mu wszystko mówili i pokazywali.

Na mnie kilka razy to testował, więc od razu wiedziałem, że mam obowiązek mówić mu prawdę. Choć druga sprawa jest taka, że choćbym chciał to nie miałem przed nim tajemnic.

– A bo co? – zapytał opryskliwie brunet. Miałem ochotę mu przywalić w mordę. Byłby naprawdę doskonałym workiem treningowym.

– Bo nie mam ochoty cię obmacywać i czegokolwiek szukać. – Keenan wzruszył ramionami. – A jeśli nie masz nic do ukrycia, to czemu miałbyś ich nie opróżnić?

Brunet patrzył to na mnie, to na Keenana. Jego spojrzenie było nieodgadnione.

– A weźcie spierdalajcie. – Wyrzucił na stół kawałek listka po tabletkach. Był dość mały i widać, że miał miejsce tylko na jedną kapsułkę.
Tę, którą wrzucił Ricardo do picia.

Keenan przypatrywał się uważnie plastikowemu listkowi a ja obserwowałem jak brunet znika gdzieś w tłumie. Miałem zamiar za nim ruszyć, ale poczułem jak ktoś łapie mnie za łokieć, więc instynktownie odwróciłem się do tyłu.

– Nie idź. – Zippy patrzył na mnie poważnym wzrokiem.

– Czemu? – spytałem. – Skąd świadomość, że nie będzie próbował z kimś innym?

– Skoro raz go przyłapano, nie sądzę aby odważył się kolejny raz. – Argument Lernera był sensowny, ale i tak miałem wątpliwości. – Zresztą, co mu zrobisz? Obijesz mordę?

– Tak.

– Terry, poważnie? – Zippy patrzył na mnie załamany.

Keenan odwrócił się w naszą stronę.

– Ja bym już stąd Ricardo zabrał. – Pokazał na przysypiającego przy stole Di Rigo. Ludzie już się na nas nie patrzyli, więc mogliśmy w spokoju pogadać. Westchnąłem.

– Zabiorę go – obiecałem i podszedłem do siedzącego Di Rigo. Szturchnąłem go lekko, więc się przebudził. – Ruszaj dupę.

Chłopak jakby najpierw mnie nie zrozumiał, ale po pewnym czasie podniósł się powoli. I ponownie, gdyby nie ja, by się wywalił. Pokręciłem głową i złapałem go w talli, a jego ramię zarzuciłem sobie na kark. Był ode mnie sporo niższy, więc aby było mu wygodniej iść musiałem się schylić.

– Przechowam opakowanie po tej tabletce. – Keenan patrzył na mnie poważnie i wziął w rękę plastikowy listek. – Jutro zadzwonię do znajomego mojego taty, który pracuje w policji. Niby nic się nie stało, ale lepiej, żeby to oni zajęli się znalezieniem go.

– A co niby mogą zrobić? – zapytałem opryskliwie, czując jak Ricardo opada na moje ciało. Poprawiłem go delikatnie.

– Dla mnie mogą dużo. – Zadowolony rudowłosy napiął się dumnie. – Zaufaj mi.

Kiwnąłem głową, bo już nie chciało mi się kłócić, i ciągnąc Ricardo, opuściłem kuchnię, a potem dom. Na dworze było o wiele zimniej niż wtedy, kiedy siedziałem z Aitorem na huśtawce, więc instynktownie objąłem Di Rigo mocniej, aby delikatnie go ogrzać. Mój samochód był bardzo blisko domu Keenana, więc po krótkim czasie wsadzałem szatyna na miejsce pasażera. Zapiąłem mu pas i zamknąłem drzwi. Cholera, gdzie ja miałem go zabrać? Nie znałem jego adresu, a teraz nie widziało mi się wracać na imprezę i szukać jego znajomych. Zresztą nawet nie miałem gwarancji, że wciąż tam byli, a wejść na darmo i zmarnować nie wiadomo jak dużo czasu na ich szukanie, też było bez sensu.

Ricardo też był ledwo przytomny i raczej nie byłby skory do mówienia mi gdzie mieszka. Obszedłem samochód dookoła, aby wsiąść na miejsce kierowcy. W pewnym momencie naszła mnie myśl na zabranie go do siebie. Moje mieszkanie było duże i mieszkałem tylko z Zoe, więc...

Kiedy w miarę wytrzeźwieje i będzie bardziej przytomny, może być na mnie zły, ale już przestało mnie to obchodzić.

Zerknąłem na niego. Głowę miał opartą o zagłówek i zwróconą w moją stronę, przez co miałem idealny wzgląd na jego twarz.

Na bardzo ładną twarz. Zawsze uważałem, że był przystojny. Miał lekko zadarty nos, pełne usta i delikatnie zaokrągloną twarz. Oprócz tego te oczy... Już w liceum sądziłem, że nie ma ładniejszych. Co prawda herbaty za bardzo nie lubiłem, ale patrzenie w nie, choć miały kolor czegoś, za czym nie przepadałem, było moim ulubionym zajęciem.

Westchnąłem i zdjąłem z siebie bluzę, a potem go nią okryłem, przez co ja zostałem w koszulce na krótki rękaw. Po tym odpaliłem silnik i ruszyłem w stronę centrum Tokio, gdzie było moje mieszkanie. 





ten rozdział zajął ponad 16 stron w dokumentach google, następne będą krótsze (chyba)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro